Bądź też duet w czubie, bo – tak się złożyło – że w zasadzie całą trasę tegorocznego KIERATU pokonaliśmy wspólnie. Nie planowaliśmy takiego rozegrania tej niezwykle ciężkiej setki, ale okoliczności sprzyjały. Wszak co dwie czołówki, dwie głowy i dwie pary oczu – to o połowę błędów mniej. Zapraszam do pierwszej części relacji z niezwykle udanego dla nas Kieratu. Uprzedzając nieco fakty, skończyliśmy wspólnie na piątym miejscu z czasem 14h 30min.
Optymistycznie zakładałem że dam radę utrzymać tempo Marka do, bo ja wiem, trzeciego lub czwartego punktu kontrolnego. Dlaczego? Wyniki z pierwszych kilku miesięcy tego roku mówią sporo, ale dopiero wspólny trening w masywie Klimczoka i Szyndzielni na tydzień przed Kieratem dosyć jednoznacznie postawił sprawę: tam gdzie oczy zalewał mi pot i dychałem w okolicach 98% tętna maksymalnego, tam Marek deptał z lekkością i zwinnie wbiegał pod ostre sztajchy. Wtedy zrobiliśmy około 30 kilometrów z niespełna dwukilometrowym przewyższeniem w równe trzy godzinki. Kolejne trzy dni dochodziłem do siebie – taki to był akcent. Do Limanowej zmierzałem więc w postanowieniu, że trzymanie Marka za wszelką cenę to taktyka na zajechanie się w pierwszej połowie, czego bardzo bym nie chciał, wszak w każdej setce, z każdego poziomu, chodzi przede wszystkim o ukończenie. Rywalizacja zawsze schodzi na dalszy plan i jest udziałem ledwie kilku, kilkunastu, zwyczajowo tych samych nazwisk.
Im ciężej, tym ciężej. I lepiej… dla nas
Środowisko rajdowe hoduje masochistów – myślałem sobie wjeżdżając do Limanowej. Przez okoliczne kopuły szczytowe Ćwilina, Mogielicy, Łopienia przewalały się gęste, szare chmurzyska. Co moment coś popadywało, powiewało, gdzieniegdzie grzmiało. Czyli będzie ciężko, a jak jest ciężko – ludzie z krzaków i rajdów przygodowych zawsze się cieszą. I my zacieraliśmy ręce – suche i ciepłe okoliczności premiowałyby asfaltowych wymiataczy, a tak liczy się psycha. Im ciężej tym lepiej. Mapa w rękach cieszy – pierwsza połowa to trzy duże góry do zdobycia – Łopień, Ćwilin i Luboń Wielki. Trzy ostre sztajchy z – teoretycznie – łatwą nawigacją. Sieć ścieżek i szlaków dość klarownie rysuje się w kolejne warianty. Dopiero w drugiej połowie można błysnąć – logiczne warianty wskazują raczej na czujną nawigację po rzeźbie i strumykach. Nocka zapowiada się więc wyjątkowo interesująco. Przed startem przyglądam się Markowej idee fixe przygotowania logistycznego – maciupkiej nereczce z dwoma bidonami. Waży to nic, a mieści sporo. Na sto kilometrów – powinno starczyć. Flamastrem bazgrzemy po mapie i …. możemy ruszać.
Mokro, mokro, bardzo mokro
Tydzień opadów zamienił teren zabawy w gigantyczne grzęzawisko. Ściechy zamieniły się w błotne rynny, zaś polany… ha! polany były bardzo ciekawe. Miękkie to, błotniste, a w dodatku obrośnięte gęstymi, wysokimi do pasa trawami. Przeloty przez polanki były bardzo… orzeźwiające i wychładzały dosyć mocno. Zresztą, co tu dużo mówić, mokro i chłodno było właściwie od początku do końca. Pierwszy wariant na rympał przez rzekę zaliczyliśmy jakieś 40 min po starcie – wyprowadził nas lekko za daleko, ale te kilka minut to żadna strata. Za moment darliśmy błądzącym szlakiem niebieskim na Łopień, by kilkanaście minut później znowu ścinać przez wesołe i mokre polanki. Taka to zabawa. Kolejny duży pagór – Ćwilin – chwyciliśmy nieco inaczej niż planowaliśmy, bo od północy, ale Marek w gęstej mgielnicy perfekcyjnie wyczesał grań i na kolejnej zabawnej i mokrej polance, elegancko wszedł na punkt. Szarówa zachodzącego słońca dopadła nas na single-trackowym zbiegu z Ćwilina. To będzie …
… długa i asfaltowa nocka
Dokładnie tak. Asfaltowa. Zapaliliśmy czołówki na dłuuugim i boleśnie wchodzącym w stopy biegu po asfalcie przez Łętowe do piątego punktu. Poza sporadycznymi wejściami na punkt, asfalt i utwardzone ściechy prowadziły nas z punktu na punkt. Przyjemny i jakże wyczekiwanym wyjątkiem od tej monotonii był Luboń Wielki, pagór, który zamykał trylogię szczytów w pierwszej połowie trasy. Na początku ostrego i śliskiego podejścia krzyczę Markowi, że ja tu biec nie będę, że niech goni i do zobaczenia na mecie. Myślę sobie – to tyle z wspólnego napierania, trzeba teraz będzie mocno uważać. Pod schroniskiem na Luboniu jakoś tak zimniej niż zwykle. Podbijam ósemkę i czujnym żółtym szlakiem spuszczam się w dół. Spuszczam to dobre słowo, cholernie stromo, a i szlak wije się pętlami, ślisko okrutnie, mnóstwo skał a żółci między bielą jak na lekarstwo. Na zbiegu widzę kilka czołówek błądzących w poszukiwaniu żółtego – Kiełbasa, Ciuraszkiewicz i nieznany nierajdowiec. Czyli Marek już ich minął – tak se myślę, ale kilkaset metrów dalej charakterystyczna sylwetka z nereczką też miota się w poszukiwaniu szlaku. Łączymy siły i po chwili lecimy w dół. Dużą grupą, ale my tak nie lubimy i puszczamy trójeczkę do przodu. Jak się zaraz okażę, to był słuszny manewr – Panowie przecinają odbicie dróżki do punktu i klecą babola na 20 minut. My zaś perfekcyjnie wchodzimy na kamieniołom, podbijamy dziewiątkę i… już nas nie ma. Ścigamy się, jesteśmy na piątej pozycji, a to dopiero lekko ponad połowa trasy…
Druga część relacji już za kilka dni…