Zanim zaczniesz czytać ostatnią część relacji z Kieratu koniecznie zapoznaj się z pierwszą częścią i prześledź mapę z naniesionymi wariantami i komentarzami.
Piąte miejsce? Pięćdziesiąty kilometr odhaczony pod kamieniołomem przynosi zaskakującą wiadomość. Dobre wieści podnoszą nieco uśpionego już spręża i na bezlitośnie długim, asfaltowym i nudnym przelocie do PK 10 mocno przyspieszamy, tuptając nawet na podbiegach. Mkniemy przez Łabuzówkę, Stróże, Liberdy, Mościska, Borek, wreszcie Chyby – uwielbiam fantazyjne, staropolskie nazewnictwo przysiołków, osiedli, czy kilku domostw skleconych wysoko na stokach. O drugiej w nocy uśpione wioski dudnią wariackim szczekaniem skonfundowanych czworonogów – ki cholerę tu stado tych sapiących gości w adidasach i z czołówkami na łbach?
Podano danie nocy. Z przystaweczką
Druga część trasy to, w kieratowym zwyczaju, mniejsze przewyższenia, ale trudniejsza nawigacja. Podbijając 10 wściubiamy nosy w mapy i delikatnie, z wyczuciem wchodzimy w labirynt rzeczułek, strumyków, jarów, polan i pagórków. Najbardziej logiczny wariant każe trzymać się blisko kreski, bagatelizując pokręconą sieć ścieżynek. Tyle, że rzeźba jest bardzo zwodnicza i w dolinkę przed punktem wychodzimy nieco za mocno na północ. Kompas! Kompas nas uratuje – pal licho to co się dzieje z rzeźbą – drzemy na wschód, przez polany i po kilkunastu minutach wychodzimy idealnie na drogę do punktu. Jak to, że jak? Tu? Aż trudno nam w to uwierzyć. Znowu asfalt i znowu ból stóp, na których skóra przybrała już postać kalafiora – standard w mokrych imprezach. Dnieje. Na podbiegu pod przełęcz Przysłopek mija nas Michał Jędryszkowiak – rozpędzony, świeży, skupiony. Kurde, myślę sobie, fajnie być wycinakiem – gość nadłożył kilka kilometrów na wtopach nawigacyjnych, a teraz ciśnie, jakby dopiero zaczynał.
Poranek po masakrze
Takie obrazki lubimy najbardziej. Po mocarnym i stromym podejściu, przekraczamy kolejną przęłączkę. Dysząc na stromym zejściu w mokrej polanie roztacza się przed nami fantastyczny landszaft pagórów obleczonych porannymi mgłami. Słońce mozolnie podnosi się znad widnokręgu, przekuwając się przez grubą pierzynę wysokich chmur. Pięknie jes…ałaa, kurde mać, znowu uślizg, kolejny, pięćdziesiąty już. W butach chlupie jak po przejściu przez rzekę, a to tylko kilkadziesiąt metrów przez oblaną rosą polankę. Beskid Wyspowy – jego charakterystyczna, punktowa, „wyspowa” rzeźba widoczna jest teraz jak na dłoni. Życie w wioskach jeszcze się nie toczy – poza niezmordowanymi psami, sobotni poranek to wciąż puste wioski. Podbijamy 13 i długim wariantem, idący lekko dookoła, podbiegamy pod parking w Wyrębiskach Szczawskich. Trochę lawirujemy, trochę serce zaczyna bić mocniej, kiedy przeganiamy stado dzików, trochę podbiegamy, coś szamiemy. Na PK14 ratownik GOPR’u pyta się, jak się czujemy, coś chcę powiedzieć, ale bełkoczę nieporadnie, że dobrze, że ok. Jakby to było prawdą, za nami 84 kilometry i 13h przekładania nogami. Można się czuć dobrze, ale ja już bym chętnie wyciągnął kopyta w górę.
Asfaltowy epilog bolących stóp
Moje stopy czują ból na samą myśl o asfalcie. Miękkość ścieżynek jest jeszcze do zniesienia. Ale asfalt – to jak uderzanie stóp młotkiem – nic już nie amortyzują mięśnie, stawy i ścięgna. A tu większość z ostatnich piętnastu kilometrów do mety to właśnie asfalt. Jesteśmy z Markiem jak te stare zgredziałe dziady – na ostatnim, długim i nudnym przelocie do Limanowej punktujemy, dlaczego nie warto brać udział w setkach. Że boli, że miażdży, że kontuzje, że monotonia, że … klapiemy powolutku. I celebrujemy – w przydrożnym sklepiku Marek kupuje litrową Colę. Dudnimy w kilka minut i gonimy dalej. Co za przyjemna odmiana – nie boli mniej, ale jakże przyjemnie zasmakować czegoś innego. Punkt 8:27 wpadamy na metę. Kosztujemy kapkę szampana zwycięzców – na pudle zameldowało się trio spod szyldu Inov-8, Maciej Więcek, Krzysiek Dołęgowski i Michał Jędryszkowiak. Czwarte miejsce obstawił rekordzista i ubiegłoroczny zwycięzca – Maciej Dubaj. Nam nasze piąte miejsce odpowiada nad wyraz. Marek celował w top 10 – dla mnie ukończenie w 15-16h byłoby sukcesem. Wyszło lepiej, o niebo lepiej. A co do setek – no, może kiedyś? Przecież nie było tak źle 🙂