Piździ cholernie. Kilkanaście sekund po tym jak przestajemy wiosłować ciało przeszywa skurcz zimna. Jesteśmy na rozlanej po daleki horyzont Wiśle, nieudolnie meandrując między niezliczonymi mieliznami i wysepkami. Jest trzecia w nocy, do końca etapu jeszcze dobrych kilka godzin na wodzie, a my cały czas nie możemy znaleźć 10 punktu kontrolnego – relacja z rozegranego w miniony weekend rajdu 3 Rzeki mogła by opływać dramatyzmem, ale na dobrą sprawę zabawy – z gatunku tych mokrych – było co niemiara.
Na liczącą sobie 150 kilometrową trasę Masters rajdu 3 Rzeki sparowałem się z Piotrkiem Kłosowiczem – koksem górskich wyryp, exrekordzistę Głównego Szlaku Beskidzkiego i … lokalesa. No prawie, bo Piotrek mieszka w Warszawie, ale Kampinos i okolice zna jak własną kieszeń, a właściwie jak Lasek Kabacki, w którym zazwyczaj trenuje. Niby nieznacząca to przewaga, bo rajdy – w złośliwości organizatorów – prowadzą zazwyczaj ukrytymi nawet dla autochtonów kurwidołkami, ale na rowerze oszczędziło nam to pchania się przez bagna.
W imprezie organizowanej przez Kubę Wolskiego chodziło o jedno – o kajaki na tytułowych 3 Rzekach. Zaczynaliśmy, mniej więcej o drugiej w nocy, od Wkry, by przez Narew wlecieć do Wisły – w sumie 5 długich i zimnych godzin na wodzie, poszukując punktów na cyplach, wyspach i łachach piachu. Poszukując i nie zawsze odnajdując. Dwa punkty na kajakach dostały nóżek i uciekły z wędkarzem, ewentualnie innym autochtonem, który biało czerwony lampion z pewnością potrzebował na choinkę. Jeden z lampionów – owy 10 punkt kontrolny – nie stał, ale leżał i goniąc za nimi po szerokiej łasze piachu, o czwarte w nocy, w gęstej mgielnicy spędziliśmy prawie 40 minut, ostatecznie go nie odnajdując. Salewa, która czesała na moment przed nami – jakimś cudem znalazła. My nie i z lekkim pesymizmem pokonywaliśmy kolejne etapy.
A dalej też było ciekawie. Szybki, naprawdę bardzo szybki rower przez Kampinoski Park Narodowy był moim pierwszym razem w tych terenach. Bardzo ciekawy to kawałek Mazowsza – warszawiaky mają pod nosem miejscówkę do głębokiego oddechu od stolicy. Pod koniec pokonaliśmy jeszcze dwie orientacje – pierwsza liczyła kilka kilometrów i była typowa dla tego terenu – intrygująca mikrorzeżba pełna powojennych wałów, umocnień, lejów, ale wszystko w lesie. Druga zaś to pełne 10 kilometrów w Twierdzy Modlin – systemie fortyfikacji budowanych od XIX wieku właściwie aż do drugiej wojny. Kawał polskiej historii. Kończymy po 14 godzinach, wjeżdżając na metę w godzinę po Salewie, jako pierwsi w duetach. Miny mamy jednak nietęgie, bo zdajemy sobie sprawę, że feralny 10 Punkt Kontrolny zepchnie nas daleko w kwalifikacji.
Na wyniki czekamy długo – dopiero w poniedziałkowy wieczór okazuje się, że… wygraliśmy. Kuba, po zebraniu relacji, stwierdził, że położony i zasłonięty punkt o tej godzinie to była czysta loteria, więc – na podstawie tracka – zalicza nam go. Tym samym wygrywamy rywalizację w duetach!