Tien Shan 2007 (10.07.-05.09.)
Maciej Stańczak
Wit Zawadzki
Wyprawa dla nas zaczela sie szybkim wybiegiem z mieszkania, z okrzykiem na ustach: „nie zdazymy na pociag”. No, ale na szczęście był opóźniony jakieś 60 minut, więc się udało. Tym cudownym środkiem transportu dotarliśmy do Kijowa, a stamtąd już lot przez Moskwe do Biszkeku. W stolicy Kirgistanu jeden dzień zakupów, załatwianie formalności i mkniemy do Karakoł (niestety dalej bez permitow). Na miejscu poznajemy brata jednego z pilotów śmigłowca, a potem potoczyło się już samo. Zaliczyliśmy wielką, rodzinną imprezę w Kirgizji, poznaliśmy szefa sil powietrznych i sil specjalnych Kirgistanu i za 150 $ zalatwiliśmy sobie permity w tempie ekspresowym (alternatywa to 58 euro od osoby i 1-2 tygodni czekania).
16 lipca polecieliśmy śmigłem do Majda Adyr, a dzień później do bazy pod Chanem (4100m n.p.m.). W bazie dzień restu I 18 lipca wybieramy się do pierwszego obozu. W związku z wrodzonym lenistwem bierzemy ze sobą cały sprzęt i żarcie potrzebne do akcji (nie chce nam sie dwa razy chodzić lodowcem). Namiot bazowy stawiamy w jedynce (4300m n.p.m.).
W nocy z 19-20 lipca ruszamy do dwojki (5300m n.p.m.), a na następny dzień do trojki (5800m n.p.m.). Tam posiedzieliśmy dwa dni I do bazówki. Jeden dzień restu I zasuwamy do góry. Na atak szczytowy wyszliśmy 26 lipca. Początkowo bardzo ładna pogoda totalnie się załamuje I o 12.30 wszędzie na około jest biało, a śnieg pada coraz mocniej. Jesteśmy wtedy na ok. 6800m n.p.m. I tu decyzja, ze idziemy dalej. Na szczyt docieramy o 14.30. Tam w zasadzie żadnych fotek, bo równie dobrze moglibyśmy zrobić sobie zdjęcie w saunie. Podczas zejścia na dol pogoda jeszcze bardziej się psuje I na 6000m n.p.m. mamy już porządną śnieżycę z bardzo silnym wiatrem. Na przelęczy duże problemy z orientacja (widoczność do 10 metrów) I do obozu docieramy ostatecznie o 21.00. Całą noc i cały następny dzień mocne opady śniegu. Co chwile trzeba było wychodzić i odkopywać namiot. W sumie na dol dało się zejść dopiero 29 lipca, a i tak było dużo torowania w śniegu.
W bazie niespodzianka. Przywitał nas Jura Jermaszek, pogratulował wejścia oraz zaprosił na wieczorna imprezę przy gitarach i wódce. W bazie przez kilka dni się restujemy I czekamy na dobrą pogodę do wyjścia na Pobiede. Dogadaliśmy się z Jurą, że pomożemy jego wyprawie I weźmiemy do góry trochę ich lin, a w zamian za to będziemy korzystali z ich poręczówek. Jego ekipa ma ściągnąć ciało Kazacha, który zginął na Pobiedzie rok temu i leży na ok. 6800m n.p.m.
W końcu 5 sierpnia wychodzimy na Pobiede. Zabieramy ze sobą żarcie i gaz na jakieś 15-16 dni. 6 sierpnia przechodzimy lodospad, przy okazji całkiem się przemoczyliśmy (lało się dużo, dużo wody) i docieramy do dwójki (5150m n.p.m.). Następnego dnia rest i suszenie rzeczy, a 8 sierpnia do trójki (5750m n.p.m.). I czterogodzinne kopanie jamy (w szpeju mieliśmy tylko jedną łopatę). W trójce pogoda nie jest najlepsza i bardzo mocno wieje (czyli w sumie norma na Pobiedzie). Przez kolejne dwa dni czekamy, aż chłopaki od Jury zaporęczują do 6400m n.p.m. I pogoda trochę się uspokoi. Potem ładujemy się do czwórki (6400m n.p.m.) I stawiamy namiot pod kamieniem z tabliczką. Wiatr dużo silniejszy niż obóz niżej. I mamy duże kłopoty z rozstawieniem namiotu. W nocy siła wiatru jeszcze się wzmaga, a rano to już konkretna wichura. Rozrywa man zamek w namiocie I organizujemy błyskawiczną akcje szycia. Przy okazji delikatnie odmrażam sobie opuszki palców. Chłopaki od Jury stwierdzają, że pogoda jest do dupy I nie da się w nią pracować więc schodzą na dół. My postanowiliśmy przeczekać. Cały dzień wieje bardzo mocno, a my siedzimy spakowani i gotowi do wyjścia w razie gdyby całkowicie rozerwało nam namiot. Na szczęście kolo 20.00 wiatr ustaje całkowicie, a noc była bardzo ładna. Rano zapowiada się lampa, więc szybkie pakowanie i do góry. Jako, że wyżej nie było założonych poręczówek, to trzeba było momentami przeżywcować. Po dotarciu na grań stwierdzamy, ze czas jest niezły, więc idziemy dalej. Pod obelisk (6950m n.p.m.) docieramy kolo 20.00. Następnego dnia (14 sierpień) pogoda całkiem znośna. Atakujemy. Droga do góry obfitowała w śnieżne zadymki i dużą ilość chmur. Na szczycie stajemy o godzinie 14.15. No to połowę roboty mamy już za sobą ;), teraz jeszcze trzeba wrócić. Droga na dól w dobrej pogodzie, bo chmury zeszły niżej i teraz jesteśmy nad nimi. Do obozu docieramy przed 19.00, tam szybka herbatka, kolacja i spanie. 15 sierpień przywitał nas kiepska pogoda. Zwijamy obóz i na grań. Widoczność na 5 metrów (jak przewiało to w porywach do 50), więc orientacyjnie nie było łatwo. Do obozu na 6400m n.p.m. docieramy koło 18.30 i tam wita nas znajomy z Rosji. Pakujemy się do niego do namiotu. Następnego dnia schodzimy do jedynki, a do bazy docieramy 17 sierpnia o 15.30. W bazie wszyscy nam gratulują i ogólna radość, że wróciliśmy cało. Nawet jeden Niemiec całkiem na serio pytał, czy Prezydent Kaczyński będzie nam osobiście gratulował sukcesu ;). Mówimy szefowi bazy, ze nie mamy kasy, a skończyło nam się jedzenie. Dla nich to nie problem, przez trzy dni możemy jeść za darmo.
Teraz były trzy dni restu, telefon do polski, że jesteśmy cali i piechotą do Majda Adyr. Stamtąd samochód do Karakol i w końcu później dwa dni moczenia tyłków w Issyk-Kul. Teraz siedzimy w Biszkeku I jutro lecimy do Kijowa. Planowo w Polsce będziemy 4 lub 5 września.
Szybko podsumowując. Wejście na Chan Tengri (7010m n.p.m.), a następnie wejście w stylu alpejskim na Pik Pobiedy(7439m n.p.m.) – I do tego pierwsze wejście na szczyt w sezonie, jest dla nas ogromnym sukcesem. W głowach już plany na następny rok. I oczywiście jak wrócimy do Polski weźmiemy się za stworzenie obszerniejszej relacji.
Pozdrawiamy!!!
Maciej Stańczak
Wit Zawadzki