Pot leje się z was strumieniami, każdy mięsień ciała odmawia posłuszeństwa. Pracuje już tylko głowa, ona nigdy was nie zawodzi. Przez moment tracicie widoczność, ale bliskość wiwatującego tłumu, utwierdza was w przekonaniu, że meta jest tuż za rogiem. Wbiegacie triumfująco wyciągając ręce do góry, ostatnie metry pokonujecie jak na skrzydłach – koniecznie przy dźwiękach Vangelisa albo „Eye of the tiger”. Dokonaliście niemożliwego, jesteście bohaterami, na setkach wlepionych w was twarzy maluje się niedowierzanie pomieszane z podziwem. Czujecie się niepokonani… A potem dzwoni budzik. Macie czasami takie sny? Dobra, dobra, wiem, że macie;). No cóż, mój finisz nie do końca tak wyglądał. Ale wiecie co? Był dużo lepszy! I co najważniejsze – wydarzył się naprawdę :).
Mój start w ultramaratonie to była tylko kwestia czasu. Przeżywając je najpierw wyłącznie jako kibicka, wiedziałam, że prędzej czy później zechcę tego posmakować. Zresztą, tu nawet nie ma co rozpisywać się o motywacji. Jeśli zaznało się dystansu maratońskiego, rajdów przygodowych, to czemu nie zmierzyć się z ultra? Dorzucić do wora innych aktywności jeszcze tej jednej?
Wybór padł na Chudego Wawrzyńca. Już rok temu, kiedy z Andrzejem i Markiem robiliśmy rekonesans trasy, postanowiłam sobie, że za rok stanę na linii startu (i mety, oczywiście). Skusiła mnie super atmosfera wokół imprezy, wymagająca trasa i wpisowe, które nie zwalało z nóg. No i ta owiana już sławą wyżera na Przegibku;).
Kiedy w lutym ruszyły zapisy, od razu wiedziałam, że zdecyduję się na długą trasę. W końcu jak spadać, to z wysokiego konia, prawda? 🙂 I szczerze mówiąc, pomimo tego, że przez kilka późniejszych miesięcy sypał się mój cały plan treningowy (najpierw nawracająca kontuzja kolana, potem ręka w gipsie i różne pozłamaniowe komplikacje), to nawet na sekundę nie pomyślałam o wybraniu krótszego wariantu. Gips ściągnęłam 7 lipca, więc moje faktyczne przygotowania do Chudego trwały nieco ponad trzy tygodnie, ostatni długi trening w górach zrobiłam na 5 dni przed startem. W sumie zaliczyłam 3 górskie wybiegania oraz kilka asfaltowych. Nic wielkiego, ale wystarczyło.
Wystartowałam razem z Magdą, koleżanką z Krakowa, z którą zawarłyśmy niemy sojusz, i jakoś tak wyszło, że już do końca wspólnie znosiłyśmy trudy i znoje (ale i chwile szczęścia) na trasie. Wraz z pierwszymi kilometrami uchodziło ze mnie całe napięcie, ustępując miejsca radości i ciekawości tego, co będzie dalej. A kiedy słońce wychyliło się nieśmiało zza horyzontu tworząc bajeczny obrazek, to już wiedziałam, że było warto – choćby dla tego widoku (nie lubię patosu, ale ten wschód był naprawdę super, serio).
Musiałam bardzo pilnować, żeby nie dać się ponieść startowym emocjom i nie wyrwać do przodu ile mocy w nogach, tylko dozować siły, nie podbiegać ostrych przewyższeń, i trzymać równe tempo do końca. I w zasadzie udało się ten plan zrealizować w stu procentach. Trasę podzieliłam sobie w głowie na kilka odcinków – start, Przegibek, Rycerzowa, Glinka, Trzy Kopce, meta – i raczej nie odliczałam kilometrów do końca, tylko do kolejnego punktu. Niby nic, ale na psychę działa kojąco. Na Przegibku jeszcze nic nie bolało, choć pragnienie dawało o sobie znać. Rzuciłam się do stołu z owocami, jakbym widziała je po raz pierwszy w życiu. Nawet drożdżówki, do których mam słabość, nie były w stanie oderwać mnie od arbuza. Chyba jeszcze nigdy nie smakował tak dobrze:). Swoją drogą, zabawiłyśmy tam chyba trochę za długo, na przyszłość muszę pamiętać, żeby nie spędzać na punkcie więcej niż pięć minut.
Do Rycerzowej dobiegłam euforycznie krzycząc 'czarna, czarna!’ – sądząc, że to właśnie tam będą nam rozdane kolorowe opaski (czerwona dla krótkiej i czarna dla długiej trasy). Nie chciałam, żeby do mojego mózgu dotarł jakiś głupi impuls o skróceniu trasy, poza tym cieszyłam się, że półmetek już za mną, a ja wciąż czuję się świetnie. Tam też czekał Andrzej, który przebiegł z nami potem dwadzieścia kilometrów, robiąc za naszego fotografa i zająca :).
Jak zobaczyłam pierwszą pionową ścianę na około czterdziestym piątym kilometrze, to pomyślałam sobie, że to jakiś ponury żart. Druga i trzecia, w tym słynny Oszust tylko dopełniły obrazka. Nie znałam tego szlaku, ale nie sądziłam, że 'obietnice’ organizatorów o odcinkach, które trzeba pokonywać na czworaka, okażą się prawdziwe. Teraz myślę sobie, że to chyba najfajniejszy fragment trasy – za rok wezmę czekan, i po sprawie;).
Na Trzech Kopcach otrzymałyśmy wreszcie nasze ‘bransoletki mocy’ oraz informację, że do mety zostało już tylko kilkanaście kilometrów. Choć nogi miałam już jak z ołowiu, a na zbiegach daleko mi było do zwinności kozicy górskiej, to bliskość mety dodawała kopa. Jeszcze ostatni punkt kontrolny, dwa i pół kilometra w dół i jest – wyczekiwana i upragniona meta. Medal, krioterapia w rzece, piwo i posiłek regeneracyjny, prysznic i wreszcie przyszedł czas na radość, że dałam radę, że wcale nie było tak źle, stopy dalej wyglądają jak stopy, mięśnie były w miarę posłuszne, a głowa wszystko dzielnie zniosła.
W zasadzie nie miałam większych kryzysów. Poza fiksacjami żołądkowymi, przez które musiałam odwiedzać okoliczne krzaki o wiele częściej niż bym chciała, to nie przytrafiło się nic, co zwaliłoby mnie z nóg. Na 48 kilometrze trochę odcięło mi prąd, przez to, że strasznie mało jem w czasie wysiłku – po pierwsze dlatego, że mdli mnie na samą myśl o słodyczach, które muszę w siebie ładować, a po drugie mój żołądek się mocno buntuje przeciwko mieszance żeli, izotoników i połykanych łapczywie batonów. Za to pić mogłabym bez przerwy, a brak wody był dla mnie największą bolączką na trasie.
Choć kilkunastogodzinny wysiłek nie robi na mnie specjalnego wrażenia, tak pierwsze zmierzenie się z ultra to była wyprawa w nieznane. Z perspektywy tych kilku dni już wiem, że mogę dać z siebie dużo więcej; wiem, jak rozkładać energię, gdzie się oszczędzać, a gdzie cisnąć na maksa. To była bardzo cenna lekcja i wspaniałe czternaście godzin przygody. Chcę więcej!