Historia minionego weekendu to lekkie deja-vu. Gdzieś już bowiem widzieliśmy sytuację, w której Wiśnia gonił krótko, acz piekielnie szybko, a reszta zespołu – ta o wybrakowanym talencie do ulicznych sprintów – latała po lasacch. Suma sumarum, weekend był zacny i w obydwu wariantach bardzo mocny.
Wiśnia, po Orlen Maratonie, nie kazał czekać długo na kolejny wynik z kategorii tych „nie do wiary”. Tym razem trasę ustawiono mu niemal pod domem. Bieg Korfantego to szybka, atestowana dyszka prowadząca z Katowic do Siemianowic Śląskich. Nasz zuch już kilka razy zdołał wybiegać w popularnym Korfanciaku miejsce w czołowej dyszce. Tym razem Piotrek nabiegał 13 miejsce z czasem 35:16. To kolejny piekielnie szybki bieg w Jego wykonaniu, a tym, którym brakuje punktu odniesienia proponujemy wyjść na zmierzony kilometr i przebiec tysiąc metrów w 3:31. Wiśnia, gratulacje!
Czarny z Markiem do grona sprinterskich cichobiegaczy nigdy nie pretendowali, więc przed inwazją ludzi asfaltu (w Korfanciaku biegło grubo ponad 1000 ludu) czmychnęli do Żelazka. Żelazko to – dla niewtajemniczonych – oaza ludzi krzaków. Ekipa z Wawelu Kraków postawiła tu nawet swój ośrodek treningowy i zmapowała każdą skałkę i każdy metr kwadratowy lasu w promieniu kilkunastu kilometrów. Korzystając z tak fantastycznej bazy, ekipa Compassu – Mariusz Maryniak i Piotrek Pietroń – zorganizowała tu Iron Rogaining, zwany IROKEzem. W bliższej i dalszej okolicy południowej Jury postawiono 57 punktów kontrolnych, co dawało prawie 200 km tras. Dużo, ale taka ilość atrakcji czekała na najtwardszych, czyli startujacych w kategoriach 12h i 24h. My, jak te ostatnie bolki i mięczaki, zrejterowaliśmy pod naporem ciekawej konkurencji na trasę sześciogodzinną. Gdy obok Ciebie ścigają się Irek Waluga, Łukasz Warmuz, Paweł Moszkowicz czy Sławek Łabuziński to nie ma innej opcji – z 6h ścigania robi się sprint. Darcie na butach, trzeb to przyznać, było całkiem żwawo.
Po otrzymaniu map podjęliśmy decyzję, że lecimy na południe (czyste mapki w pełnej okazałości na stronie imprezy – część południowa i część północna). Bo niby bardziej płasko, bo zagęszczenie punktów największych wagowo, bo tak i już. Jak pomyśleliśmy, tak pobiegliśmy. Już na wejściu na pierwszy PK zetknęliśmy się z Łukaszem i Irkiem, dla których południe również wydawało się bardziej atrakcyjne. Ambitnym planem postanowiliśmy pociągnąć na sam rożek mapy, gdzie postawiono dwa punkty o wadze 90, czyli najwyższe. By jednak zmieścić się w limicie musieliśmy drzeć przez lasy na południe od Pustyni Błędowskiej tak po 4:40 – 5:00. Syto, ale teren – pełen ubitych szutrówek i w miarę płaski – puszczał gładko.
Chwilę przed okolicą zamku w Rabsztynie rozstaliśmy się z Markiem – trochę przypadkiem, a trochę w myśl zasady – ćwiczmy nawigację i niech wygra lepszy. Chwilę później mnie ogarnęły dzikie skurcze dwugłowego, które skutecznie spowolniły nie tylko przebieranie nogami, ale też i pracę mocno już parującej czachy. Efekt? 25 min beznadziejnego pałętania w poszukiwaniu 69.
W okolicach feralnej 69’ki stwierdziłem, że z takimi skurczami i z takim błędem pewnie nie włączę się w rywalizację z chłopakami, więc pilnując nawigacji, ale też specjalnie nie siląc się dobiegłem do mety. W tym czasie Marek zdążył na dwa kilometry przed metą wylecieć w kosmos i spóźnić się na metę o dwie minuty, co kosztowało go 40 punktów karnych. Na mecie byłem kwadrans przed limitem, oczekując kolegów. Wpierw wbiegli Łukasz z Irem. Policzyliśmy na prędce i wyszło nam, że ze mną wygrali, ale znój biegu lekko zafiksował nam cyferki i ostatecznie to ja zgarnąłem o 30 punktów przeliczeniowych więcej. Wszystkich jednak pogodził Paweł Moszkowicz, który na metę wbiegł dokładnie 30 sekund przed limitem z miażdżącą liczbą 890 punktów! Paweł obrał północny wariant, gdzie było bardzo duże zagęszczenie punktów o niskich wagach. To jednak jego taktyka, moc i nawigacyjna precyzja okazały się zwycięskie. Marek ukończył rywalizację na piątym miejscu. To tyle z relacji cienkich bolków, bo twardziele latali na trasach 12h i 24h – tam też działy się niezwykle ciekawe rzeczy.