Po co się jeździ na rajdy przygodowe? Żeby ponarzekać na pola rzepaku, przez które trzeba się przedzierać z rowerem (koszmar), żeby się spocić, ubrudzić, żeby dać z siebie wszystko, i dla tego błogiego momentu tuż po przekroczeniu linii mety, kiedy już się nic nie musi. Jeździ się też po lekcję pokory. My tę lekcję odebraliśmy w weekend w Gliwicach, na najliczniejszym rajdzie w Polsce (prawie 90 zespołów chyba robi wrażenie, prawda?)
Wróciliśmy w dobrych nastrojach. Marek ze Stasiem wywalczyli drugie miejsce, a ja z Andrzejem, choć na podium się ostatecznie nie wspięliśmy, cieszymy się tych ponad stu kilometrów cudnego ścigania.
Pierwszy dzień, czyli dwudziestopięcio kilometrowy odcinek pieszy poprzecinany zadaniami specjalnymi. Wybraliśmy taki sam wariant jak większość zespołów – zaczęliśmy od 10 punktu (notabene widmo) przy tablicy, a potem czekało na nas zadanie matematyczne, czyli prawdziwa zmora rajdowców. Wiadomo, przy zadaniach logicznych wymiękają nawet najtwardsi. Jak to szło? ‘Aplikacja na smartfona zapisująca wydatki jako ciąg zer i jedynek’? Starałam się chociaż udawać, że wiem, co czytam. Zmitrężyliśmy tam dobrych kilka minut, co i tak jest sukcesem, choć najlepsi rozgryźli zagadkę w kilkadziesiąt sekund.
Dalej atrakcji nie brakowało – układanie wieży z kubków, rozpoznawanie hymnów (banał, przecież każdy zna hymn Estonii), rzucanie podkową, most liniowy, skakanka, boks (obyło się bez ofiar, chyba). Długa prosta do ostatniego punktu i z powrotem, na której to rzęziłam już jak ruski ciągnik, a tuż przed metą zadanie z laserami. Działo się!
Zdecydowanie lepiej sobie radzę przy dłuższym wysiłku, ale o nieco mniejszej intensywności, więc takie sprinterskie 25 km dosyć mocno mnie sponiewierało. Udało się jednak w sobotę zająć drugie miejsce w kategorii, głównie dlatego, że Andrzej miał mocy za nas dwoje. Miałam jednak cichą nadzieję, że uda mi się zregenerować przez noc i w niedzielę nie damy się zepchnąć z pudła. Uprzedzając fakty – spadliśmy. Z hukiem 😉
Kojarzycie to – wiecie, że potrzebujecie snu i za wszelką cenę chcecie zasnąć. Zamykacie oczy i czekacie, aż odpłyniecie. Czekacie, czekacie, czekacie i nic. Zrezygnowanym wzrokiem spoglądacie na zegarek. Druga, trzecia, a Wy ciągle nie możecie usnąć. W końcu zauważacie, że za oknem robi się coraz jaśniej a ptaki zaczynają świergotać. Już wiecie, że nic z tego nie będzie. No właśnie. Po wyrwaniu zaledwie godziny snu nad ranem, z nogami z ołowiu i jeszcze cięższą głową (piliśmy tylko herbatę, serio) wiedziałam, że łatwo nie będzie. Nie zawiodłam się 🙂
W niedzielę dużo rzeczy nie poszło tak, jak planowaliśmy. Czekało na nas ponad 70 km roweru, trochę latania po lasach, kajaki i odcinek rolkowy. Mi brakowało mocy już na pierwszym bno, miałam zakwaszony chyba każdy mięsień, na rowerze noga też nie podawała, jak powinna. I jeszcze ten rzepak, w którym zaplątałam się doszczętnie. Ale mimo tego, udawało nam się utrzymać w pierwszej trójce, choć różnice między pierwszymi pięcioma miksami można liczyć w sekundach. Było szybko i równo, co tylko podgrzewało atmosferę. A i zadań specjalnych nie brakowało – wspinaczka, puzzle, hula hop, zimna wojna z wędkarzami na etapie kajakowym i przecudna akrobatyka na koniu. Trochę się posypaliśmy w okolicach punktu 10, skręciliśmy w drogę, która okazała się nieprzejezdna, co kosztowało nas kilka minut. Wystarczyło, żeby inne ekipy nas dogoniły. Zresztą, kilka teamów wyrastało przed nami jak spod ziemi. Jak to? Przecież byli za nami, a nagle są tu. Opcja z teleportacją wydaje się być mało prawdopodobna, chociaż kto wie 😉
Ale gwoździem do trumny, a może raczej wisienką na torcie był etap rolkowy. I tu biję się w piersi i krzyczę ‘mea culpa’. Bo ja, proszę państwa, na rolkach jeździć nie umiem. Nie to, że jeżdżę słabo czy wolno. Bez zbędnej kokieterii – naprawdę nie umiem. Zresztą, kto nas widział na trasie, ten chyba nie ma wątpliwości 🙂 Jakoś tak zawsze się udawało od tych rolek wymigać, ale tu trzeba było stawić czoła wyzwaniu. Pierwszą wywrotkę zaliczyłam po około 3 metrach, nawet nie bolało, choć wystarczyło, żeby zedrzeć skórę z dłoni. Szybko uznaliśmy, że chyba efektywniej będzie pokonać ten etap z rolkami w rękach. Oczywiście, szybciej nie było, po drodze wyminęły nas prawie wszystkie miksy, z którymi się ścigaliśmy. Szansę na podium już dawno pogrzebaliśmy, ale drogę powrotną postanowiliśmy zrobić jednak na rolkach. Jakoś poszło (pojechało), choć już nawet nie pamiętam, ile razy się przewracałam.
Ostatecznie z drugiego spadliśmy na szóste miejsce. Choć było ponad trzydzieści par miksowych, to bez ściemy odpowiadamy, że nie satysfakcjonuje nas ten wynik. Ale ściganie się z tak piekielnie mocnymi ekipami zdecydowanie łagodzi gorzki smak przegranej.
Dwa dni świetnej zabawy w super towarzystwie, pyszna wyżera na mecie, fajne koszulki, organizacja pierwsza klasa. Długo by wymieniać wszystkie zalety gliwickiego ścigania. A że skończyło się bez pudła? To nic takiego, wszak porażki uczą więcej niż zwycięstwa, mam rację? Było warto, jest nad czym popracować i chyba wreszcie wezmę się serio za te rolki 🙂
Wszystkie wyniki i więcej info o rajdzie znajdziecie tu: http://www.gliwice_2014.team360.pl/pl