Jest w świecie imprez wiele, za którymi zagryzam paznokcie, marząc by stanąć na ich starcie. Pośród nich jest jedna, wyjątkowa, którą obserwuje od prawie pięciu lat i, ku której, rokrocznie, ciężko wzdycham. Zielenieje wtedy z zazdrości, przypatrując się mordującym się nań uczestnikom. Tego roku rusza po raz jedenasty. Szanowni Państwo, 10 dni rywalizacji, 700 km dystansu i… dzicz. Patagonia Expedition Race.
Ta impreza, szeroko reklamowana jako The Last Wild Race, jest rzeczywiście wyjątkowa. Zazwyczaj staje na jej starcie skromna grupa 10-15 czwórek, ba, w większości to powtarzające się rokrocznie ekipy. Sport, choć teoretycznie rywalizacja się odbywa, jest sprawą drugorzędną. Koszt udziału jest ogromny, a nagród … brak! Dziwadło. Nie, to po prostu rajd ekspedycyjny. Rajd, w którym z lekka dobę spędzą się na pojedynczych sekcjach, w którym wyładowane kilkudziesięciu litrowe garby to normalka, tak jak tylne bagażniki na rowerach; w którym orgowie wyznaczają trasę w terenach bez mała obcych cywilizacji; w którym człowieka widzi się z rzadka, i zazwyczaj jest to właśnie organizator. No i kontekst geograficzny – Patagonia, czubeczek Ameryki Południowej. Landszaft szczypie w oczy. Ot na ten przykład Campo de Hielo Sur, czyli drugie po lodowcu Baltoro największe pole lodowe na planecie – w tym roku arena jednego z treków.
Tego roku ruszyła jedenasta edycja nobilitowanej już imprezy. Będzie, jak zawsze, niewąsko. Siedem stówek z okładem w dziesięć dób ze smoczymi przewyższeniami to rozrywka nie byle jaka. Sensowna relacja live zdaje się zafunkcjonuje na fejsie jedynie. Zaciskamy kciukasy z intencją komu się żywnie podoba, ale generalnie, żeby do mety się doczołgali. Nie pękać!