Rajdy kołem się toczą – FUNEX ORIENT

No 16, maksymalnie 18 godzin i jesteśmy w domu! – myśleliśmy przed startem Funexa, spoglądając na zamglone, dżdżyste niebo nad Krakowem, nie zachęcające specjalnie do zabaw na świeżym powietrzu. O tym, że nasze predykcje były lekko nie trafione przekonaliśmy się dosyć szybko. Na mecie uzbierało się w sumie 21 godzin ciężkiej, ale fajnej zabawy – z Krakowa wyjechaliśmy na drugim stopniu pudła.

W zaskakująco bezpośredniej walce ustąpiliśmy pola jedynie Navigatorom – Sławkowi Łabuzińskiem i Pawłowi Moszkowiczowi – doświadczonym, piekielnie mocnym Krakusom. Zaskakująco, bo przez prawie 9 godzin rywalizacji byliśmy na czele – dopiero na 5 etapie – rowerowej dojazdówce do BnO – mocni na rowerze Navigatorzy wybrali lepszy wariant dojazdu na wspinaczkowe zadanie specjalne w Dolince Kobylańskiej. Jak rajd cały pogoda wisiała pod psem, tak świt na grzbiecie poszatkowanych dolinek podkrakowskich wyglądał bajecznie, a i techniczny, kamienisty zjazd do dolinki dostarczył nie lichych atrakcji. Na jeden z istotniejszych etapów tego rajdu – ponad 20 kilometrowe BnO – Paweł ze Sławkiem wyszli ledwie kilka minut przed nami, ale to był ich żywioł. Dość powiedzieć, że spędziliśmy na przedzieraniu się przez niemałe pagóry tego etapu ponad 4 godziny! Stasiowi lekko siadło kolano, więc chłopaki dołożyli nam prawie 50 minut! Sporo, jak na jeden etap.

Po orientacji wyjechaliśmy na długi, ponad 80 kilometrowy rower. Góra dół, góra dół, z intrygującą przerwą na zadanie specjalne w Jaskini Racławickiej, gdzie – co tu dużo mówić, uzmysłowiłem sobie dobitnie, jak to czas zapieprza bokiem – otóż w tej samej jaskini, dokładnie siedem lat temu, podczas mojego rajdowego debiutu w Ekstremalnym Rajdzie Orła … zawisłem, nieomal zakopując szanse na ukończenie imprezy. Na długim podejściu liniowym z jaskini po prostu zabrakło mi pary, żeby wybułować na zewnątrz. Wisiałem tam, w konwulsjach, kilkadziesiąt minut nim udało się wyczłapać na powierzchnie. Tym razem za zjazd i podejście wziął się Stasiu – kilkanaście minut i po sprawie.

Kilka godzin później przejeżdżaliśmy centralnie przez krakowski Rynek Główny, by odbić bileciki w parkomatach – ot taka ciekawostka, zamiast perforatorów – parkometry. Po 21h30min dobiliśmy do mety, dokładnie półtorej godziny za Pawłem i Sławkiem. Przybiliśmy piąteczkę z mocarzami, sobą nawzajem i oddaliśmy się pałaszowaniu obiadu. Smakowało, tak jak cały rajd – zrobiony z sensem, ciekawą i niełatwą trasą.

Tym samym był to ostatnie rajdowanie tego roku – na podsumowania jeszcze przyjdzie czasu, ale zdaje się, że rajd poszedł nam dokładnie tak, jak cały rok – czyli jest bardzo dobrze, ale wciąż brakuje tego jednego elementu, by zacząć wygrywać. Ale o tym już za niedługo.

Scroll to top