Jak opisać zwycięstwo w Kieracie?Mogę właściwie rozpocząć takimi samymi słowami jak Andrzejowy opis wygranej w Gliwicach czyli: „Zarządzanie skurczami, minimalizacja wtop i permanentny ogień z d**y – tak bym określił trzy kluczowe elementy, które pozwoliły nam … zwyciężyć.”
Kierat to jednak całkiem inna bajka niż Rajd Miejski w Gliwicach. Przede wszystkim Kierat to zawody indywidualne. Zakładaliśmy z Andrzejem wspólne warianty, współpracę na trasie, ale gdyby któryś z nas był wyraźnie słabszy, albo trafiła się jakaś kontuzja to drugi cisnął by ostro do mety. Cisnęliśmy jednak wspólnie, a właściwie prawie do końca w większym gronie. Jeszcze przy kreśleniu wariantów na mapie zgraliśmy się z Bartkiem Karabinem. Andrzej podczas dojazdu do bazy zawodów mówił, że Bartek jest w tym roku mocny i obstawia go do zwycięstwa.
Wystartowaliśmy spokojnie, ale już po pierwszych kilometrach byliśmy pierwsi, bo część ścigantów pobiegła dłuższą drogą. Do PK1 dobiegliśmy w 6 osób, gdzieś po PK3 została nas piątka: Marek Bartyzel, Maciek Więcek, Bartek, Andrzej i ja. W tym gronie przebiegliśmy razem prawie całą trasę. Do 60-70 kilometra niewiele się działo. Napieraliśmy mocno, byliśmy pierwsi ale nie wiedzieliśmy jaką mamy przewagę. Korygowaliśmy się nawzajem nawigacyjnie, ale przez całą noc Andrzej napracował się chyba najwięcej. Maciek Więcek czasem chciał iść w inny wariat ale ostatecznie zostawał z nami. Noc była mglista i chyba każdy czuł, że samodzielnie nie ugra więcej niż w grupie. Nikt też chyba nie czuł się na tyle mocniejszy od reszty, żeby przypuścić jakiś atak na podejściu. Właściwie przez całe zawody wyglądało to jak zaplanowana praca na zmianach. Cały czas ktoś cisnął mocno i dyktował tempo. Jak ktoś miał kryzys to zaciskał zęby i starał się wytrzymać. Marek Bartyzel nie wytrzymał gdzieś za 70 kilometrem i zostaliśmy w czwórkę. Gdzieś na 10km przed metą ja miałem zjazd energetyczny na ostatnim mocnym podejściu, ale udało się wytrzymać i dokulać na grzbiet.
Kilometr przed ostatnim PK [6km przed metą] Maciek Więcej zbiegł w dół strumienia. Wydawało nam się, że w złym kierunku i nawet go wołaliśmy. Pobiegliśmy nad strumieniem i chwilę dalej zobaczyliśmy Maćka 50 metrów przed nami. Chyba wtedy postanowił, że ucieka. No to zaczęliśmy się gonić, tylko zastanawiam się skąd mieliśmy na to siły. Maciek był w zasięgu wzroku, widzieliśmy jak patrzy w mapę, ale nie skręcił w ścieżkę którą my polecieliśmy. Ostatni PK podbiliśmy pierwsi i wtedy to my zaczęliśmy uciekać. Nie wiedzieliśmy gdzie jest Maciek, więc tempo ostro wzrosło. Bartek w pewnym momencie, może 3 kilometry przed metą, powiedział, że nie da rady tak szybko i mamy cisnąć sami. Chcieliśmy trochę zwolnić, ale nalegał. Dobiegliśmy więc wspólnie z Andrzejem pierwsi, Bartek drugi ze stratą minuty a Maciek 10 minut później, bo okazało, że mocno się pogubił na ostatnim punkcie. Nigdy nie przypuszczałem, że końcówka 100 kilometrowego górskiego ultramaratonu będzie tak szalona i szybka.
Powyższy opis to tylko surowe fakty. Tego co dział się w głowie nie umiem jednak opisać.[Marek]
zdjęcia pochodzą ze strony slopnice.pl i od Andrzeja Osyszko z PK10