Choć ekspertką nie jestem, to wiem, że o sukcesie w rajdzie decyduje nie tylko wysoka forma, ale także łut szczęścia. I tego drugiego nam tym razem trochę zabrakło.– Kasia Gądek relacjonuje rywalizację na trasie Extrim Rajdu Czterech Żywiołów
Szybka rozgrzewka w postaci czterokilometrowego roweru i sześciu kilometrów BNO skutecznie wprowadziła pracę serca na wyższe obroty. Pierwszy długi etap, czyli ponad 50 kilometrów roweru w mglistej otulinie pokonaliśmy szybko i bez większych problemów. Aura, zupełnie nie zimowa, zdawała się być idealna na tego typu harce. Przynajmniej dla mnie ? osoby wprawdzie ciepłolubnej, która jednak źle znosi wysokie temperatury, szczególnie w czasie długiego wysiłku. Podczas tego etapu miało miejsce pierwsze zadanie specjalne, na którym (jak się później okazało) dostaliśmy aż godzinę kary. A poszło o braki w? edukacji, a konkretnie edukacji wspinaczkowej. Andrzej od kilku lat nie mając styczności ze szpejem (konkretnie ze stop rolką ? andrzej) musiał skorzystać z pomocy organizatorów. Potem wszystko poszło sprawnie, ale pomoc została skrzętnie odnotowana w kajeciku organizatorów.
Po rowerze przyszła kolej na krótkie BNO w nietypowej odsłonie, bo z nartami pod pachą! Śniegu nie było ani grama, ale organizatorzy obiecali biegówki i słowa dotrzymali, choć w mocno przewrotnej wersji. Pod pachą, w rękach, na plecach, w pokrowcach, luzem, na szelkach ? fantazja zawodników nie miała granic. Przyznam, że widok kilkunastu ludzi biegających po lesie z przytroczonymi nartami i kijkami musiał być co najmniej dziwny?. I potem znowu długi, acz całkiem szybki rower, który przebiegł bez większych komplikacji. Mocy nie brakowało, nawigacyjnie obyło się bez wtop, choć czasami trzeba było przedzierać się z rowerem po bagnach w poszukiwaniu punktu.
Z ostatniego przepaku wyszliśmy o 20:30, co dawało optymistyczną wizję ukończenia rajdu około 2:00 i wysokie miejsce w stawce. Czekało nas ponad 30 kilometrów trekkingu, zaczynającego się długim przelotem przez mapę który pokonaliśmy biegnąc po całkiem dobrych ścieżkach. Potem było zadanie liniowe dla urozmaicenia monotonii długiego odcinka pieszego, a potem zaczęły się problemy. Głównymi sprawcami kłopotów były punkty nr 20 i 22, która ukryły się na tyle skrzętnie, że nie dały się odnaleźć przez kawał czasu. Najpierw feralna jaskinia, na której poszukiwaniach zmitrężyliśmy dobre dwie godziny. Nie zagrała mapa, z kilkoma napotkanymi ekipami przeczesywaliśmy las, a okazało się, że była praktycznie na wyciągnięcie ręki. No i przedostatni punkt też nam dał mocno w kość, bo nie było go tam, gdzie sądziliśmy, że będzie. Czołganie się w krzakach w deszczu i błocie nie napawało mnie, delikatnie mówiąc, entuzjazmem, choć starałam się zachować stoicki spokój?. Biegiem do ostatniego punktu i na koniec sprinterskie dwa kilometry do mety. No i ulga, że wreszcie można zrzucić przemoczone ciuchy i napić się gorącej herbaty. Dobiegliśmy jako trzeci mix, jednak wspinaczkowa kara zepchnęła nas o oczko niżej w klasyfikacji.
Nie odnowiła się kontuzja, z którą borykałam się kilka miesięcy, ani nie pojawiła się żadna inna, co cieszy mnie bardziej niż miejsce na liście z wynikami. Myślę, że była to bardzo udana inauguracja sezonu i świetny trening przed mazurskim rajdem za kilka tygodni.
No i cieszymy się z sukcesu chłopaków, bo dobro zespołu dobrem najwyższym;)
Podsumowując: 19 godzin, około 160 kilometrów, kilkanaście zjedzonych batonów (na naszą dwójkę), garść kabanosów (to ja), pięć wywrotek, błoto w uszach. Siniaki i zadrapania w standardzie.