Błękitny Grom 2004

II Harcerski Rajd Ekstremalny „Błękitny Grom 2004”
Kórnik, 26-28 marca 2004. Relacja Magdy Bregin

Poranek jak każdy inny: prysznic, śniadanie i już jestem gotowa. Hm? ale czy na pewno wszystko jest jak co dzień? No właśnie nie, bo pędzę ( a właściwie jadę) no dworzec i wskakuję do pociągu. Tak, dziś jedziemy na II Harcerski Rajd Ekstremalny „Błękitny Grom” organizowany przez 14 Szczep Harcerski ” Błękitna Czternastka” im. hetmana Stanisława Żółkiewskiego z Poznania. Podróż minęła nam dość szybko i już jesteśmy na miejscu, właściwie jako pierwsza ekipa, wraz z organizatorami wchodzimy do szkoły.
Wieczorem świecznisko, harcerska brać zasiadła w kręgu połączona magiczną siłą ognia. Był czas na śpiewy i czas na poznanie przeciwników. Przeciwników? Chyba nie tak powinnam napisać, przecież większość z nas przyjechała tu po dobrą zabawę i dla sprawdzenia własnych możliwości. Faktem jest, że dreszczyku emocji dostarczała wysokość głównej nagrody 2000zł (za co chylę czoła przed organizatorami), jednak jak się okazało harcerze nie zawiedli i nie było niezdrowej konkurencji.
Bardzo krótka noc pozwoliła na lekkie zregenerowanie sił, a tu już raz po raz zaczęły wydzwaniać komórki imitujące dźwięk porannej trąbki. Och! Ciężkie było wstawanie, ale jak trzeba to trzeba. Idąc na śniadanie, nad naszymi głowami pojawiła się pustułka krzycząc swoją pieśń poranną, co przyjęłam za dobra wróżbę.
I już wszystkie drużyny stoją na starcie; senne miasteczko dopiero wychodzące z objęć Morfeusza, bardzo nieliczni przechodnie przyglądają nam się z zainteresowaniem i lekkim rozbawieniem. Bo i było na co popatrzeć ponad 30 zespołów na rowerach wszelkich możliwych rodzajów, w kaskach o przeróżnych kolorach z zaspanymi oczami, ale z krzepką miną, tworzyło nad wyraz barwny tłumek. I nagle: buuuuuum! Jedziemy! Szosa należy cała do nas, każdy pręży mięśnie byle dalej, byle szybciej. Tylko gdzie moja ekipa? A, są! Trudno nie zauważyć Marka w czerwonych spodniach i Jacka z powiewającą chustką z pod kasku. Wjechaliśmy pmiędzy pola i pomyślałam sobie, że zaczyna się kolejny piękny dzień i że wcale nie jest ważne czy wygramy.
Początek był świetny, cały czas prowadziliśmy, aż do pojawienia się przed nami pierwszego zadania specjalnego: zagadki logicznej. I tu niestety musieliśmy ustąpić pola przeciwnikom, widocznie nasze intelekty nie były tak sprawne jak mięśnie. Karne 10 minut sprawiło, że straciliśmy przewagę i właściwie do końca jej nie odzyskaliśmy.
Ale nie tracimy ducha i „napieramy” dalej.
Piękna była ta jazda leśnymi ścieżkami przez sosnowe bory, które ledwo otrząsnęły się z oków zimy.
A oto kolejny przystanek: orienteering i pierwszy przepak. Porzucamy nasze stalowe rumaki i pędzimy na własnych nogach, aby odnaleźć kolejne punkty. Od czasu do czasu migają nam w oddali jakieś sylwetki, jak duchy błąkające się po lesie, czasem mijamy kogoś na ścieżce, na twarzach ludzi widać już pierwsze oznaki zmęczenia bo już prawie 18 km za nami, no a teraz trzeba maksymalnie się skupić, żeby nie pomylić drogi. Udało się! Meta na horyzoncie; ładujemy do kieszeni batoniki i już pędzimy dalej znów na rowerach, z policzkami wypchanymi jedzonkiem jak chomiki.
Kolejne zadanie specjalne to fantom, poszło w miarę gładko tylko trochę zdziwił nas brak innych ekip, których obecności się spodziewaliśmy. Zagadka rozwiązała się na kolejnym punkcie – linowym, gdzie przed nami długa kolejka. No cóż, nie pozostało nam nic innego jak tylko wyłożyć się wygodnie na trawce i podziwiać zmagania harcerzy na moście linowym i wspinających się po linie, gdzie następnie trzeba było się przepiąć i zjechać na dół.
Kiedy wreszcie i my wykonaliśmy zadania jakoś duch nasz osłabł, być może ze zmęczenia, może zniechęciła nas perspektywa dalszej drogi. Ale przecież trzeba jechać dalej! Nie wolno się poddawać! W takich momentach najlepiej odczuwam jak silna wola może wpłynąć na ciało, z którego pozornie nic już nie da się wycisnąć. Jedziemy więc dalej posilając się znów w drodze tylko czekoladą; bo o dziwo, nie byliśmy wcale głodni (adrenalina jednak potrafi zdziałać cuda).
I znów zadanie specjalne – quady. Szczerze mówiąc tego najbardziej się obawiałam, bo jak to kobieta (nie obrażając reszty szczęśliwych, które nie maja z tym problemu) nie mam żadnego zmysłu technicznego i wszystko co ma cztery koła i nie jest napędzane siłą moich własnych mięśni wywołuje we mnie niewytłumaczalny lęk. No i jak się okazało słusznie się obawiałam, pominę raczej milczeniem moją karkołomną jazdę; na szczęście teren był duży, a drzewa daleko?
Kolejny przepak w szkole i łyk ciepłej herbaty (oj długo o tym marzyłam), trochę nas zregenerował. A teraz biegiem do przystani gdzie mieliśmy się przesiąść do kajaka, przez miasto, mijając zdziwionych mieszkańców i dzieci, które przez jakiś czas towarzyszyły nam na rowerze (czułam się jak maratończyk).
Muszę przyznać, że było to chyba najprzyjemniejsze zadanie na całej trasie. Siedzieliśmy sobie prawie wygodnie w kajaku i mogliśmy się rozkoszować lekkim wiatrem, który chłodził rozpalone czoła. Tym razem towarzyszyły nam perkozy i łyski i nawet przez jakiś czas słońce wychylało się zza chmur.
Następny punkt programu – ścianka wspinaczkowa, niezwykle widowiskowa dla mieszkańców Kórnika, dla nas była dość łatwa do przejścia.
No i biegiem, ostatni etap. Pamiętam go jak przez mgłę, droga wokół jeziora, szukanie punktów kontrolnych, wymijanie jakichś ekip. Kiedy myślałam, że to kres moich możliwości okazało się, że to jeszcze nie koniec! Czekało na nas ostatnie zadanie specjalne. No i kiedy zobaczyłam tego ogromnego Olds Mobila (rocznik 1947!), myślałam, że usiądę i zapłaczę i nikt mnie już siłą ani dobrocią nie zmusi do dalszego biegu. Ale panowie z mojej ekipy naprężyli muskuły i jak się okazało przeciągnięcie tego autka ważącego, bagatela, dwie tony na odległość pięciu metrów, nie było znów tak niemożliwe do wykonania. I teraz wstąpił w nas nowy duch, okazało się, że jesteśmy drugą ekipą, a do mety już nie daleko. Biegliśmy więc dalej wytrwale, po cichu rozkoszując się myślą, że nie będzie kolejki pod prysznicem.
I już meta! Uśmiechy radości ( mnie osobiście ten uśmiech nie mógł się odkleić z twarzy, nie wiem czy to był skurcz jakiś czy co?), „łzy” szczęścia, uściski, gratulacje i fotki. No i wreszcie możemy wrócić do szkoły, dzięki uprzejmości kolegi z Radia ZHP, samochodem (niezwykły to był luksus).
Prysznic, jedzonko, herbatka i śpiworek to teraz najbardziej błogosławione rzeczy pod słońcem. Co jakiś czas schodzą się kolejne ekipy, jedni mniej inni bardziej zmęczeni, ale wszyscy szczęśliwi, że to już koniec, i że daliśmy radę. Bo prawda jest taka, że najbardziej cieszę się z tego, że nie zawiodłam, że każde ogniwo naszego łańcucha zadziałało dobrze, że nie poddaliśmy się w chwili zwątpienia. I mimo, że pozostał lekki niedosyt (feralne drugie miejsce), jestem dumna.
Ale to jeszcze nie koniec niespodzianek przygotowanych przez organizatorów.
Ponownie zasiedliśmy w kręgu przy ognisku, tym razem na zewnątrz śpiewając i bawiąc się wesoło. Następnie odbył się apel gdzie rozdano nagrody i pamiątkowe dyplomy. Pierwsze miejsce zajęła ekipa z 733 Morskiej Drużyny Harcerskiej ” Panta rhei” z Gdańska w składzie: Aleksandra Puchalska, Damian Gruszecki, Adam Rost i Grzegorz Fotyga. Drugie miejsce: „Abstrakt” z Siemianowic Śląskich. Trzecie miejsce: 134 WDH ” Most” hufiec Warszawa – Centrum.
A potem nadjechały gwiazdy z długo oczekiwanego zespołu „Wolna Grupa Bukowina”.
Koncert był na prawdę piękny pomimo tego, iż niektórym opadały powieki (zwłaszcza przy wolniejszych piosenkach), to chyba wszyscy nasycili uszy i serca piosenkami znanymi dobrze, jak starzy przyjaciele, a także mogli się zadziwić nowymi jak świeże bułeczki, które ożywiły publiczność.
Po koncercie wszyscy szczęśliwie dotarli do swoich śpiworów i już po chwili słychać było krzepkie pochrapywanie i lekkie poświsty wydobywające się z ust zmęczonych harcerzy. Ta noc także była zdecydowanie za krótka ( zwłaszcza z powodu przestawienia czasu), ale cóż trzeba wracać do szarej rzeczywistości codziennego życia.
Muszę przyznać, że ten rajd przysporzył mi niezapomnianych wrażeń, które mogę schować do szuflady miłych wspomnień i od czasu do czasu przeglądać z uśmiechem na twarzy. I oczywiście chciałabym jeszcze wyrazić wielki podziw dla organizatorów, dzięki którym rajd był przygotowany naprawdę profesjonalnie, a wszystko zapięte na ostatni guzik ( ile nieprzespanych nocy ich to kosztowało oni sami wiedzą najlepiej)
Nie sposób niestety paru zdaniach wyrazić tej całej masy emocji, wydarzeń małych i dużych, przeżyć niezapomnianych i miłych spotkań. Mimo to mam nadzieję, że przekazałam choć część tego co przeżyliśmy, a to co pominęłam i tak na zawsze pozostanie w naszej pamięci.

Magda Bregin

Scroll to top