Moje „Wędrownicze Wyzwanie” – Szlakiem Jesieni 2004

Wędrownicze Wyzwanie 2004
Relacja Oli Drewienkowskiej

Moje „Wędrownicze Wyzwanie” Szlakiem Jesieni 2004

Tegoroczny rajd… Hmm… Właśnie zaczęła się sobota, a ja dalej żyję tym, co działo się równo tydzień temu. Wspomnienia z upływem czasu na pewno w jakimś stopniu zbledną bez względu na to, jak bardzo bym chciała je zatrzymać w nienaruszonym stanie. Obtarcia też już zniknęły…
Ale może zacznę tą przygodę od początku… Więc ja i rudy Maciek zdecydowaliśmy się na ?Wyzwanie…? – ja chyba po części dlatego, że zaproponował, a przecież nie będę miękka i nie powiem ?nie?. 50 km po górach to przecież nie aż taka duża odległość, a 20 godzin to znowu nie tak mało czasu. Ale to impreza na czas i na zadania. Nie zostaje nic innego jak się samemu przekonać… J
Gdy wylecieliśmy z pociągu i zebraliśmy się wokół Marka, zaczęłam ukradkiem się rozglądać i pomyślałam wtedy, że nie będzie łatwo z taką konkurencjąJ Potem podjazd pod stanicę, przepakowanie plecaka, kilka krótkich uśmiechów… Z Adamem stwierdziliśmy, że nie będziemy marznąć i wbiliśmy się na końcówkę odprawy. Nasze drugie ?połówki? w pośpiechu zaznaczały punkty na mapie, po czym wybiegliśmy, żeby zdążyć na pierwsze zadanie specjalne. Tam trochę biegania za światełkami (wariaty J) i dalej w drogę…. Po drodze kogoś zostawiliśmy w tyle, ?Ola, biegnij!?- mój drogi rudziutki partner. Jak skręciliśmy w las to zaczęły się schody. Naprawdę już czas jakiś w górach nie byłam, chyba nawet od wakacji. Więc mozolnie w górę. Rudy powiedział, że teraz zobaczę czy to polubię, ?Polubię, jak już dojdę?, – ?Nie. Polubisz jak ci to będzie sprawiać przyjemność?. Jakoś tak wtedy zeszły się nasze drogi z Adasiem i Rendim i tak zostało na kolejne kilka godzin. Pamiętam, że Marek zadzwonił do Maćka i wtedy się upewniliśmy, że prowadzimy. To był już moment zbiegania skądś. Wtedy to wszystko jeszcze tak szybko się działo. Było dużo słów po drodze, rozmów. Podobało mi się. Jak było pod górkę to mniej, chociaż pewnie też różnie, czasem mnie Maciek musiał holować wyrażając nadzieję, że niebawem złapię tempo i się rozruszam.
Niedługo potem dotarliśmy na punkt z mostem linowym.. U Rudego zaczęło być wyczuwalne pragnienie wygranej. To znaczy oczywiście, że chcieliśmy wygrać, ale u niego to czasem bardzo widaćJ Ale to dobrze, to była świetna mobilizacja. Więc po batoniku i w drogę. Michał i Adam z okazji wkroczenia na asfalt zaczęli biec, więc w sumie nasza dwójka w pewnym momencie pozwoliła im się oddalić. Później się okazało, że znaleźliśmy jako jedyni punkt numer 5( czy to był szósty?). I teraz wiem dlaczego zgubiliśmy się zaraz po tym. Nie weszliśmy na tą górę, na której według mapy miał być punkt. A że punkt był na górze, na której nie powinien to już inna sprawa… Maciek: ?Jesteś wkurzona??, -?Nie, zmęczona?. Ogarniało mnie powoli poczucie rezygnacji. Przebijaliśmy się przez jakieś krzaki i strumienie, po czym znów zmienialiśmy kierunek. Znalazłam dobry sposób na utrzymanie tempa przy podejściach. Powtarzałam sobie w kółko ?jestem twarda?, ?jestem świetna?, ?dam radę? i inne hasła wyborcze. Wyszliśmy na jakiś asfalt i wreszcie wiedzieliśmy gdzie w końcu jesteśmy. Wtedy wzięłam się w garść i trochę przyspieszyliśmy. Potem jak jeszcze było ciemno to przysypiałam co parę kroków i budziłam po drugiej stronie drogi, ale jakoś się szło. Byłam już przekonana, że pewnie nie ma co liczyć na to, żebyśmy nadal byli na tak dobrej pozycji jak do tej pory. Asfalt ciągnął się w nieskończoność…
Dotarliśmy do Koniakowa na punkt nr 8 i dowiedzieliśmy się ze jesteśmy pierwsi. Było około godziny szóstej. Mokre buty zaczynały mnie obcierać i zamarzałam, więc znowu dzielny Rudy poszedł wykonać zadanie na skałach. Za to ja mu pomagałam wybrać odpowiednią drogę z dołu. Zaczęło się rozjaśniać. Zjawili się Zagaj i Rendak. Poczekaliśmy na nich i ruszyliśmy dalej bogatsi o informację, że nie ma punktu na Baraniej Górze, co mnie niesamowicie pocieszyło.
Słońce coraz bardziej się ujawniało i szło mi się wyjątkowo dobrze. Jeszcze wtedy przekonywałam Rudego, żebyśmy nie rezygnowali z dziesiątego punktu. Przerwa na przystanku, ?Rudy, wstawaj, nie śpij, idziemy!?, – ?Jeszcze chwila, trzy minuty?. Wreszcie zaczynało się robić ciepło. Ale Maćkowi się oczka zamykały i mało co nie wpadł do rowu, bo zasypiał. Już się nie mogłam doczekać, aż znowu usiądziemy i chwilę odpoczniemy. Usiedliśmy na poboczu. Istna sielanka. Adamowi parowały mokre buty, Michał miał halucynacje i twierdził, że widzi w lesie jakąś ścigającą nas ekipę, ja delektowałam się tym, że moje stopy przez chwilę są pozbawione ruchu i tylko Rudy zyskał jakiejś nieokreślonej energii i starał się nas ruszyć z miejsca. Rendak: ?Rudy, nudzi ci się??.
Doszliśmy do miejsca, gdzie już wisiał punkt jedenasty, ale najpierw trzeba było jeszcze dotrzeć do dziesiątki. Stał nawet samochód obsługi i zostaliśmy poczęstowani cudownym chlebem z pasztetem. Jakoś nikt z nas nie miał motywacji, by ruszyć się z samochodu. Całe szczęście za chwilę odjeżdżał, więc zostaliśmy wykopani ?na bruk?. Wtedy już mi się naprawdę nie chciało i zastanawiałam się po co ja właściwie namawiałam Rudego, żeby nie olewać punktu dziesiątego. Więc po batoniku i w górę. Obtarcia dawały się we znaki. Maciek zaserwował jakieś plastry, ale i tak nie pomogło. W górę. I w górę. Dlaczego tak pod górkę? I dlaczego muszę stawiać te stopy? Dlaczego to tak boli? Ach, jak ja bym chciała umieć unosić się nad ziemią… Rudy zacisnął zęby, złapał moją rękę i heja w górę. Jęczałam strasznie. Ja już nie chcę! Dajcie mi spokój! Dalej nie idę! Znowu kryzys. Jak tylko wyszliśmy na w miarę płaskie to Maciek zaczął mi opowiadać o zimowej wyprawie na Baranią, którą stamtąd było pięknie widać. Starałam się zachwycać tymi niesamowitymi kolorami, ale moje stopy przesłaniały mi sensowne myśli. Potem odnotowałam fakt, że w dół tak samo bolą jak w górę. Doszliśmy do jaskini i to znowu Rudy poszedł walczyć o nasze punkty. Trochę wstyd, ale ja chyba już wtedy nie wyglądałam za dobrze. Jeśli wyglądałam tak jak się czułam to raczej nie za bardzo.
Trochę rozmawialiśmy jak stamtąd wracaliśmy. Zrobiło się sympatycznie. Znowu zostaliśmy we dwójkę. Ale potem zrobiło się stromo w dół. Rudy skombinował mi prowizoryczne kijki trekkingowe, dzięki którym się tam nie zabiłam. Tak, wiem – on jest twardy i radził sobie o wiele lepiej ode mnie bez żadnych kijków. Na asfalcie już było dobrze. Nie chciałam się zatrzymywać, bo nawet udało mi się rozchodzić. Wiec tak szliśmy dluuuugo i rozmawialiśmy o jedzeniu i innych marzeniach. Spotkaliśmy po drodze jakichś dwóch twardzieli, którzy do nas dołączyli i tak szliśmy razem. Miło i sympatycznie. Wróciłam do sprawdzonej metody i powtarzałam sobie w myślach, że jestem fajna i dam rade. Naprawdę skuteczne. Polecam. ?Dawaj, gruba!? ? Rudy też próbował mnie motywować jak tylko umiał.
Wkroczyliśmy do Milówki. Po pewnym czasie stwierdziłam, że ta wioska chyba nigdy się nie skończy. Myślałam, że zaraz kogoś zabiję. Zadzwoniła moja mama, co nie za bardzo mnie ucieszyło, bo starałam się całą moją energię włożyć w stawianie jakichś sensownych kroków. Jak skręciliśmy po raz któryś i rozpoznałam już prostą drogę do stanicy to zamiast się cieszyć, przeraziłam, że jeszcze tak daleko. Rudy z dwoma towarzyszami zniknął z przodu a ja starałam się nie rozpłakać. Kiedy za każdym kolejnym zakrętem ich nie było, stwierdziłam, że muszę się ubrać cieplej i zrobić sobie króciutką przerwę. O, taką króciuteńką, tylko na minutkę usiąść i zaraz wyruszyć dalej. Więc usiadłam… i zasnęłam. Rudy potem wszem i wobec opowiadał, że straciłam przytomność, ale ja tylko zamknęłam oczka i zasnęłam na 20 minut. Przecież on tez zasypiał idąc. Więc go nie słuchajcieJ Jak się zorientowałam co się dzieje, pozbierałam się do kupy i zaczęłam iść. Akurat zadzwonił, a zaraz potem okazało się, że czeka tuż za zakrętem. Więc dowlokłam się do niego i potem już mnie ciągnął.
Gdzieś za krzakiem przyczaili się Trepson z Broniem – nasze duchowe wsparcie z innej trasy. Jaka siara – akurat wtedy, kiedy mi tak fatalnie szło. Stanica okazała się nie być aż tak daleko. Ostatnie zadanie Maciek wykonywał jak mnie już dotransportowano do baraku i próbowałam bezboleśnie ściągnąć buciki.
A więc 3 miejsce. Wcześniej na trasie powiedziałam że jeśli będziemy w pierwszej trójce to było warto.
Gdyby rajd trwał trochę dłużej, to pewnie nabawiłabym się jakiejś schizofrenii, bo gadanie do siebie chyba nie jest objawem zdrowia.
Co mnie denerwowało podczas:
– Przez cały czas chodziły mi po głowie kolejne piosenki z ostatniej płyty SDM – u, jak kolejny raz słyszałam tekst: ?pali się dom mej pamięci…? to myślałam, że dostanę świra.
– W pewnym momencie brakowało haseł typu: ?dam radę? i ?jestem twarda?, więc musiałam się ostro wysilać, żeby wymyślić cos nowego.
Kilka spostrzeżeń z perspektywy czasu:
– Było fajnie.
– Nie wiem skąd Rudy bierze tyle siły.
– Nie mam pojęcia jakim cudem ze mną wytrzymał, jak marudziłam.
– Chyba jestem masochistką, ale naprawdę dobrze się bawiłam.
– Jestem z siebie niesamowicie dumna.
– A za górami już tęsknię.
– I było warto…J
Koniec

Scroll to top