czyli o tym, jak nagle spod ziemi wyrósł team nr 8 i odebrał nam marzenie o podium.
Kiedy zadzwonił Sebastian, że może bym z nim, Krzyśkiem i Marzką pojechał na rajd, trochę się wystraszyłem. Bo od razu zapowiedzieli, że próbujemy zrobić trasę bez spania. Taaa, pewnie, mówię. Tylko bądźcie gotowi przeganiać mojego sleepmonstera. Podczas tych 400km na pewno się zjawi.
Zaczęło się bardzo przyjemnie. Od piwa:) Bo co innego pić w Czechach;) Na małym campingu na końcu świata trwały międzynarodowe przygotowania do wielkiego wyścigu. Mapy, skrzynie, buty, bukłaki, wiosła i rowery. Szpej wspinaczkowy i jedzenie. Nawoływania po francusku, duńsku, angielsku… Zapowiadały się ciekawe zawody.
Przedstartowa sesja zdjęciowa w porannym słońcu nastrajała bardzo pozytywnie. Pieszy prolog minął dość sprawnie, choć mocno dał nam odczuć, że płasko nie będzie… No, może z wyjątkiem dwóch etapów canoe, gdzie jednak na nudę nie narzekaliśmy. Niezbyt wysoki stan wody górskiej rzeki sprawił, że 33km były ciężką pracą. Przebieramy się, bierzemy obiad w postaci lio do rąk i ruszamy na 45-kilometrowy trekking. Góra-dół, góra-dół. Widoki piękne, pogoda z bajki. Zamki, ostańce, malownicze doliny. Doganiamy kilka ekip przed nami i od tej chwili zajmujemy miejsce w czołówce wyścigu. Dobre tempo, dobra nawigacja. Wszyscy muszą podbiegać do perforatorów, ponieważ każdy ma kartę startową w formie opaski zakładanej przed kolejnym etapem. Na zadaniu wspinaczkowym 8 dróg o trudnościach od 4 do 6+, w butach biegowych, bez magnezji i na zmęczeniu nie dajemy rady wszystkich zrobić i zaliczamy karę w postaci trzykrotnego przekroczenia rzeki. Na rowery wsiadamy już po zmroku w dobrych nastrojach i kondycji.
90 kilometrów i noc mijają sprawnie. Nad ranem krótka przerwa, zaliczam 1minutę spania kładąc się na asfalcie. Wystarcza, żeby zresetować głowę. Prowadzący Czesi trochę nam uciekli, ale jesteśmy na 2-3 miejscu i napieramy. Kolejny przepak i znowu 22 km pieszo w stronę canoe. Po drodze przeczołgujemy się przez jaskinię pełną legend, jak głosi roadbook. Załamuje się pogoda i na rzekę wychodzimy w burzy i ulewie. Znowu walka na kamieniach. Po raz setny zapewniam Marzkę, że nic się nie dzieje, że tych canoe nie da się wywrócić. I nagle chlup. Lądujemy na boku, canoe napełniło się wodą. Dociągnięcie do brzegu i opróżnienie łódki kosztuje nas olbrzymią ilość sił i czasu. Doganiają nas inne zespoły i na kolejny etap rowerowy znowu ruszamy uciekając. Bywają takie odcinki, które zdają się trwać wiecznie. Tak jak tamte 80 kilometrów. Plus 10 km trailowego zjazdu. Nieskończoność. Dojeżdżamy do przepaku. Dowiadujemy się o skróconym biegu na orientację i kilka punktów. Jesteśmy drugim zespołem w klasyfikacji ogólnej i już nie mieścimy się w limicie czasowym przewidzianym przez orgów. Przerwa mocno nam się przeciąga. Wreszcie ruszamy. Zaczyna się najkoszmarniejszy przelot zawodów. Szerokie szutrówki, długie proste. 10 kilometrów dobiegu do pierwszego PK. Pojawiają się potwory. Plączą się nogi. Mówię ekipie, że potrzebuję snu. 15 min. Nie ma zgody, więc próbuję walczyć. Krzaki i drzewa tańczą. Mijane wiaty zachęcają: połóż się, zdrzemnij… W końcu ustalamy 10min przerwy. Kładziemy się na ławach, stole. Zasypiam na 7min.
Podbijamy pierwszy punkt BNO i spotykamy Duńczyków. Idą jak pociąg. Jakby te wszystkie strome jary, powalone drzewa i potoki dla nich nie istniały. Nie mamy szans utrzymać ich tempa. Spadamy na 3.miejsce. Znowu świt. Mocno zniszczeni fizycznie i psychicznie ciężkim etapem po raz trzeci na tych zawodach wsiadamy na rowery. Mamy za sobą ponad 300km, do mety pozostało 65. Pogoda zapowiada się dobra, zostawiam więc kurtkę w przepaku. Bo już przecież tak blisko. Jedziemy. Długi stromy podjazd. Rozmawiamy. W pewnej chwili mówię do Seby coś o karcie startowej. Patrzę na jego ręce, a tam nic. Odcięli mu opaskę po biegu, ale nie upomniał się o nową. Nie skontrolowaliśmy się wzajemnie przed wyruszeniem. Seria przekleństw i Sebastian wraca. Kiedy znów jesteśmy w komplecie wiemy, że kolejny zespół również skończył bieg. Musimy się spieszyć.
Kurtka? Po co kurtka? Na przykład po to, że kiedy nagle zrobi się zimno, bo jesteśmy w górach, i kiedy zacznie padać deszcz, to nie będzie ci groziło wychłodzenie, głupku. Zaczynało mną już mocno telepać i na zjazdach ciężko było utrzymać kierownicę i dźwignie hamulców. Nie pomagało przegryzienie batona ani zaklinanie deszczu. Pomógł Seba. Zauważył przystanek i kosz na śmieci. Jednym ruchem wyszarpnął 120-litrowy worek z kubła i wysypał do niego zawartość worka. Zrobił dziury na głowę i ręce i kiedy do niego dojechałem już czekał z gotową kurtką przeciwdeszczową. Cała akcja trwała może pół minuty. „Kurtka” trochę dawała majonezem i czymś tam jeszcze, za to robiła furorę wśród fotografów i przede wszystkim- działała! Tak, że na zadaniu specjalnym byłem znów rozgrzany i w pełni sił. Ferrata zajęła nam kilkadziesiąt minut, a po niej czekało już tylko kilka PK i meta. Odjeżdżając z zadania nie mieliśmy za sobą nikogo. Będzie podium.
Lunęło po raz kolejny. Deszcz z tych, które się długo pamięta. Woda jak z wiadra zalewała twarze i plecy. PK przy krzyżu na szczycie sporego wzniesienia.
Kiedy masz godzinę przewagi nad kolejnym zespołem i niewiele kilometrów do mety, spodziewasz się wszystkiego, tylko nie tego, że spod ziemi zjawi się team, i to zjawi na rowerach, podczas gdy rowery twojej drużyny są kilkaset metrów niżej, bo obrany wariant nie pozwalał na podjechanie na szczyt górki, który to team, po kilkudziesięciu godzinach utrzymywania się w czołówce, zepchnie cię z trzeciego miejsca. Stało się to dokładnie po słowach Marzki, żebyśmy nie zamulali, bo to jeszcze nie koniec. Wyglądało, jakby rzeczywiście wyrośli spod ziemi, bo wyłonili się na ścieżce, którą schodziliśmy. Szok, niedowierzanie i…ogień. Ruszyliśmy jak szaleni w dół, żeby za chwilę… zgubić się totalnie. Kilkanaście minut szarpaliśmy się szukając naszych jednośladów… Zespół nr 8 pojechał, a nam pozostało stanąć do konkursu na największą wtopę AR wszechczasów. Mielibyśmy duże szanse na podium…
Po 53h zajmujemy 4.miejsce w Czech Adventure Race. Cieszymy się ukończonym rajdem i międzynarodowym wieczorem z tradycyjnym Beer Race, gdzie już zajęte miejsce tak bardzo się nie liczy;) Trzeba koniecznie wpaść tu za rok.