527km w 23 godziny.
Do Szczecina na raz.
Tyle wokół wypraw rowerowych i różnych przejazdów, że i mnie napadło spróbować. Jest lato, jest rodzina pod Szczecinem- jadę. Będzie dobry trening przed Czech Adventure Race, będzie przygoda.
Jestem w miarę wyjeżdżony, kilka dłuższych wycieczek w trakcie sezonu wypadło przyzwoicie, w tym 260-cio kilometrowa trasa w Beskid Śląski przy temperaturach dochodzących do 38 stopni. Plan zakłada optymistyczne 20h, wersja pesymistyczna to zamknąć się w 24h. Pożyczam minimalistyczne sakwy, Marek pomaga ogarnąć trasę i nawigację. Niestety psuje się pogoda i jestem zmuszony przesunąć start o dwa dni. Przecież są wakacje i jadę dla przyjemności.
W końcu ruszam. Pobudka o 2.00, poranny rytuał rajdowo- przedstartowy: jajecznica na boczku, kawa i w drogę. Jest stosunkowo ciepło, niestety asfalt mokry i mgła. Krajówka w stronę Opola okazuje się być kiepskim pomysłem w dzień roboczy. Wiadomo, że w walce z tirami o miejsce na szosie jestem bez szans… W Strzelcach Opolskich robi się jasno, a ja mam już serdecznie dosyć. Licznik pokazuje 65 kilometrów… Ehhh, że co? Mam dziś zrobić 500? Wrócę lepiej, wyjdzie 130, starczy. Dobra, jeszcze do Opola…
Co 100km planowałem „tankowanie”- toaletę, hot-doga i kawę. Błąd. Jeśli się nie chce, nie zatrzymuj się, nie pakuj w siebie jedzenia… Marnuję dużo czasu, do tego zamiast obwodnicą daję się prowadzić przez miasto- tu uciekają kolejne cenne minuty. Jest przyjemny letni poranek, na zwiedzanie może i fajnie, ale do celu daleko. Na szczęście mija otępienie, nogi kręcą. Kolejne 100 kilometrów mija szybko i bezboleśnie, choć hot-dog leży na żołądku. Średnia prędkość to 30km/h, mimo jazdy lekko pod wiatr. Za fajnie coś idzie… No i przyszło… ponad 50km walki z dziurami, wybojami, szczelinami w asfalcie. Najwolniejszy etap to szeroki objazd Wrocławia od strony południowej. W pewnej chwili czuję luzującą się lemondkę… trach. Spadła. Oczywiści minimalistyczne wyposażenie, które zabrałem, akurat tego imbusa nie przewidywało… Ale Anioł Stróż czuwał- podnoszę głowę i widzę… otwarty warsztat samochodowy, jakieś 20m ode mnie:) Panowie dokręcają śrubki, a ja mogę kręcić dalej.
Robi się ciepło. Licznik pokazuje 31 stopni i coraz częściej muszę uzupełniać płyny. W sumie na całej trasie wypiłem 12.5 litra. Pod Lubinem dłuższa przerwa na zapiekankę, podładowanie sprzętu i wymianę wiadomości. Połowa drogi. Widzę, że mimo średniej prędkości ok. 30km/h łączny czas przejazdu już wykracza poza plan. No nic, się zobaczy. Zieloną Górę przejeżdżam „po swojemu”, ignorując nawigację. Lody, woda do bidonów i gnam w kierunku Świebodzina. To chyba najprzyjemniejszy fragment trasy. Pusta, wyremontowana „stara trójka”, równoległa do S3, lekko pofałdowana. Jest szybko, bezpiecznie, widokowo. Raj kolarza długodystansowego. Pod świebodzińską figurą Chrystusa obliczam godzinę dotarcia do celu. Już wiem, że 20h będzie nierealne, po zapadnięciu zmroku prędkość spadnie. Zjeżdżam do miasta na ostatnie zakupy, montuję oświetlenie. Przed Gorzowem nawigacja prowadzi na szutrówkę, znów muszę kombinować wariant szosowy, czas leci. Na jednym z mostów zatrzymuję się by zrobić zdjęcie, robię dwa kroki i…. łapią mnie kurcze. Ups… czyżby koniec? Łyk z bidona, siadam na rower, jest lepiej. Noga kręci. Ostatnie 100km to samotne przecinanie ciemności między wioskami i małymi miasteczkami. Fragmenty przez nie należą do ulubionych, ale na otwartej przestrzeni letnia noc jakby stworzona do rowerowania. Dobre asfalty i gwieździste niebo. Docieram do celu po 23 godzinach. 527 kilometrów rowerowej przygody, którą trzeba powtórzyć. Inną trasą, z kompletem imbusów i lekkim bagażem doświadczenia. Może uda się złamać 19h, czyli tyle ile zajęła mi podróż powrotna koleją, ale to już zupełnie inna historia:)
Stasiu.