GEZnO na 100% – część 1

Nogi bolą już jakby mniej, sińce znikają, wszechobecne zadrapania powoli schodzą, rozdarte salomony już w koszu, skarpety zacerowane. Wspominam o tych fizjologiczno – technicznych elementach nie bez kozery. Bo GEZnO już takie jest, że przeżywa się je – że tak powiem – komplementarnie. Nogami, głową, skórą, paznokciami, łokciami. Na 100%.

Tegoroczne Górskie Ekstremalne Zawody na Orientację, rozgrywane we wbitym w serce Beskidów Worku Raczańskim, postawiły przed zawodnikami wysokie wymagania. Charakterystyka tego miejsca jest bowiem wybitnie nieprzyjemna dla szybkobiegaczy, fanów parkowych alejek i treningowych maszyn do nabijania kilometrów. Bo to przecież sztywne, ciężkie sztajchy na około. Bo to masa nieprzebieżnych młodników, zrywek, ostów. Bo to ściany mocno przeorane przez ciężki sprzęt drwali, i tak dalej, i tak dalej. Sumując: tym lepiej, a dla założenia organizatorów – wydawnictwa COMPASS – że mają być to wymagające zawody na koniec sezonu, to tereny wręcz idealne. Tego bowiem po dotychczasowych imprezach krakowskiej ekipy pewni być możemy: lekko nie będzie. I – na całe szczęście – nie było.

Dwa etapy w dwa dni. Na starcie team NONSTOP ADVENTURE reprezentowany jest przez dwie ekipy: Andrzej i Mariola startują w MIX’ach. Marek z Gawłem, jako napieraj nonstop, startują w najcięższej kategorii – MM.

Z prognozowanych przed sobotnim etapem 20 kilometrów zrobiło się 25, a dla Panów jeszcze więcej. Poranek nie nastrajał optymistycznie. Gęsta, mgielna zawiesina z której nieregularnie waliła mżawka. Na około bazy [PTSM w Soblówce] tony błota i wilgoć świdrująca nozdrza. Soczysty poranek.

Mapy dostajemy na 10 minut przed startem. I niespodzianka, bo punktami usłana jest cały arkusz, ale na szczęście nie wszystkie są nasze. Kreślimy długopisem soczystą loopkę dookoła Soblówki i w zasadzie jesteśmy gotowi do startu. Przewyższeń nie zabraknie – tego jestem pewien. Co z nawigacją? Zobaczymy. W końcu startujemy. Najpierw pokaz łydek, bo wariant jest w zasadzie oczywisty dla wszystkich kategorii. Prawie 200 osób rusza szeroką ławą mocno do góry. Dyszymy i nieregularnymi, dużymi haustami łapiemy powietrze – organizm długo się rozgrzewa i z trudem wskakuje na górne pułapy tętna. Podbiegamy. Ustawiamy się w peletonie i dym pod górę.

Jest szybko. Punkt łapiemy w zasadzie bez problemów. Mapa gra, więc teraz na dół. Żwawo i dynamicznie szybkim zbiegiem pokonujemy błotniste koleiny. Są nawet takie po łydkę, więc przyjemność przedzierania się przez wciągająca breją tym większa. Kolejne dwa punkty bez wtopy. Szybko i bezbłędnie. Na razie trasa to typowy interwał. Podbieg, zbieg, podbieg, zbieg. Jeszcze bez zadyszki.

No i wtopa. Punkt 43. Niby oczywisty, bo przełączka, ale zbiegam za nisko i łapię się dopiero, gdy odbijamy się od domów wioski. Znowu pod górę. Będzie z 10 minut straty. Gdy walczy się z kilkoma zespołami o minuty, to bardzo dużo. Ale wychodzi słońce i robi się bajecznie – tak już pozostanie do końca zawodów.

Pisałem, że do tej pory było przyjemnie? To już nie jest. Musimy przedrzeć się przez masyw Muńcoła [największy pagór w okolicy] na drugą stronę. Będzie jakieś 300 m podejścia. Sztywnego jak diabli. Mariola na holu, ale jakoś strasznie ciężko złapać mi odpowiedni rytm. Tętno na poziomie 192 uderzeń. Uf, odliczam kroki. Po malutku, dyszę jak bawół, kilkunastosekundowy stop na złapanie oddechu. W końcu jesteśmy na grani. Krajobraz fantastyczny, bo na horyzoncie majaczą nam słowackie i polskie pagóry. Można się rozpłynąć, ale Ja na razie próbuję zetrzeć z oczu szczypiący pot. Lecimy dalej, choć zmuszenie się do biegu po względnie płaskim odcinku nie przychodzi najłatwiej. Za to nawigacyjnie bez pudła. Ścieżka idealnie wprowadza nas na 36 i już walimy w dół.

Dłuuuugi zbieg. Mariola goni jak kozica, płynnie przelatując z boku na bok śliskiej, błotnistej ścieżki. We mnie jest za to gracja pijanego dzika: nie radzę sobie z względnie prostym terenem i w końcu elegancko szoruje klatą po posadzce. Bilans strat: szlif na kolanie i rajtuzy do wyrzucenia. Kilka mocnych słów. Krew się leję, trochę pobolewa, ale pal licho – ścigamy się, więc musi boleć.

I znowu podejście. Szybkie, ale konkretne. Na przetrwanie. Znowu zbieg, tym razem w odwiedziny na punkt 58, gdzie – co cieszy nas niewymownie – znajduję się bufet. Jednak żołądek, wstrząśnięty poweradem, batonami i cukierkami, wzdryga się na sam widok apetycznych racuchów i kosztujemy jedynie duże łyki wody.

Na trasie ostatni punkt. Sowite podejście – 3,5 kilometra w poziomie i 500 m w pionie. Rywalizacja się wzmacnia, w zasięgu wzroku mamy dwie ekipy, z którymi walczymy o małe minutki. Minęliśmy się też z Olą Dzik i Łukaszem Warmuzem, co jeszcze mocniej mobilizuje nas do walki. Prędkość na szutrowym podejściu uskuteczniamy marszobiegiem, ale to nie wiele daje. Ciężko się zebrać na rezerwy, zwłaszcza, że mapa ostrzega przed ostatecznym podejściem.

No i właśnie. Tu film się urywa i niezawodna do tej pory maszyna, zaczyna fiksować. Jest tak: schodzimy ze ścieżki na podejście. Sztajcha do samego kosmosu, głowy nie idzie zadrzeć tak, by obaczyć wierzchołek, a nachylenie takie, że na czworaka trzeba, a to i tak nie gwarantuje obsunięcia. Zdobywamy wysokość powoli, pierwsze metry elegancko. Płynnie. Ale przy przekraczaniu strumyka łapie mnie skurcz w udzie. Wyję z bólu, próbując posuwać się do przodu. Przypomina to marsz paralityka, ale przynajmniej nie stoję w miejscu. Mariola za to z kolosalnym zapasem i lekkością dyma do góry jakby dopiero zaczynała zawody. Patrzę z niedowierzaniem – od startu mija prawie 5 godzin, do tej pory nie ustępowała mi w żadnym miejscu dzielnie znosząc trudy trasy i teraz to Ona musi mnie lekko podciągnąć! Fantastyczna postawa, a przecież ostatni tydzień przed zawodami spędziła kurując wysoką gorączkę! Ja tymczasem rzężę, sapię, pocę się i co rusz stopuje, nie mogąc złapać odpowiedniego rytmu. Kryzys, kryzys, kryzys! Jak to wszystko cholernie boli! Nie wiem ile czasu mija zanim w końcu wdrapujemy się na szczyt, ale miałem wtedy wrażenie, że ktoś umyślnie dosypuje wysokości. Gdy podbijamy ostatni punkt, jestem blady jak ściana, przed oczami plejada gwiazdek, mroczków i rozpływający się w szczypiącym pocie krajobraz.

Szaleńczy zbieg. Trochę na pałę. Trzymam jedynie kierunek, nie lokalizując za bardzo gdzie jesteśmy. Byle do bazy. Jest – META. Minuta do Czechów! Ale jaja – myślę sobie. Może gdyby nie ta zwała na ostatnim podbiegu? Powalczymy jutro…

Jutro, to jest w piątek, druga część relacji z GEZnO. A wraz z nią mapy, zdjęcia i – być może – filmik.

Scroll to top