Mochy orientacją stoją, można by rzec, po fantastycznym Rajdzie Konwalii. Nieco ponad 130 kilometrowa trasa upakowana była na różnorakich mapach do orientacji o rozstrzale skali 1:500 do 1:10000. Komu kompas nie obcy, mógł się wykazać.
Dla uporządkowania – pod względem sportowym ten rajd za wielkiej historii nie miał. Staś z Markiem, bardziej niż z rywalami, zmagali się z pechem. Nie minęli dwóch punktów kontrolnych, a już zgubili kompas, by później tracić kolejne minuty na wtopach nawigacyjnych, wreszcie łapiąc kary na zadaniach specjalnych. Podsumowując, ich trzecie miejsce w stawce to i tak duży sukces – jak obliczyli, na przygodach stracili niemal dwie godziny! Duet mixowy – Kasia z Czarnym – szli tak ostro, jak to było możliwe do ostatniego BnO. Ostre słońce i dolegliwości żołądkowe Kasi mocno nas spowolniły. Wystarczyło jednak na drugie miejsce w mixach.
Szerszej wzmiance wart jest natomiast sam rajd. Był rewelacyjny – co zgodnie podkreślali na mecie zawodnicy wszystkich tras. Ekipa z Mochów, jak na orientalistów przystało, puściła nas w interesującą, nawigacyjną rozgrywkę – w sumie ganialiśmy po sześciu mapach do orientacji, które – co nie jest regułą – były doskonale zaktualizowane. Nie przypominam sobie mapy, na której szata roślinna byłaby tak precyzyjnie odzwierciedlona. No i prolog – Prolog, który przejdzie do historii. Spójrzcie na tę mapkę:
Żeby nie było za przyjemnie, umiejętnościami nawigacyjnymi musiały się wykazać dwie osoby z zespołu, bo ganialiśmy na różnych mapach. Niby to ledwie kilometr, ale przyjemnie było popatrzeć, jak tęgie umysły wykrzywiają twarze nad mapką, starając się zlokalizować w labiryncie salek, schodów, korytarzy, kibli, przedsionków i drzwi. Walka szła o sekundy, więc na winklach było szybko.
Prolog na tyle skutecznie podzielił stawkę, że nocny rower, który nastąpił ze startu interwałowego, nie szedł jednym tramwajem. Po szybkiej, czasami mocno piaszczystej, czterdziestce na rowerach zaczęliśmy, nie mniej szybki, trek. Dwadzieścia kilometrów po wielkopolskich przecinkach i, na moment przed świtem, wodowanie kajaków. Dojca – ot taka niepozorna rzeczułka, dzięki afrykańskim upałom, obniżyła swój poziom do kilkunastu centymetrów. Dobrze i tak, że po kilku kilometrach wypłynęliśmy na jeziorko. Po kajaczkach kolejne, przyjemne BnO. Jeszcze kolejna czterdziestka na rowerach do szkoły w Mochach i … ponownie orientacja. Tym razem na czterech mapach. Sami spójrzcie.
Syto i gęsto. Żwawo nie było, bo sieknął upał. Pierwej weszliśmy w szwajcarkę widoczną w dolnym, lewym rogu, by zaraz gonić korytarzem. W miejscowości Solec ratujemy się wizytą u gospodarza, bo dwa litry z bukłaków wyparowały w mig. Jeszcze tylko, na punkcie 31, strzelamy z wiatrówki do butelki i gonimy (to duże słowo, lecimy Gallowayem) do mety. Prawie 15 godzin przecudnej jakościowo zabawy.
Trasa Adevnture padła łupem Łukasza Warumza i Irka Walugi (Salwa Trailteam.pl), drugie miejsce dla Hadesu, trzecie Nonstopy.