Relacja z zawodów Mini Bergson Winter Challenge 2006 – Ola Drewienkowska.
Jak to się zwykle zaczyna
„Ale ja na pewno nie będę nawigować” – brzmiały słowa Staśki, kiedy dowiedziałyśmy się, że mamy razem startować w rajdzie Mini Bergson Winter Challenge jako jeden z trzech zespołów wystawionych przez ZHP Nonstop Adventure. Mój strach o moją własną umiejętność nawigacji nie pozwolił się zweryfikować, ponieważ Staśka musiała zrezygnować ze startu na rzecz swoich bardzo wymagających w tym czasie studiów. Moje studia pozwoliły mi na szybkie wymknięcie się z sali, gdzie zdawałam egzamin z socjologii w dzień wyjazdu i jak na skrzydłach poleciałam do domu się spakować. Ustaliliśmy więc, że ja startuję z Markiem.
Nasz pokój w bazie zawodów wzbudził w nas zdumienie dołączoną w pakiecie łazienką. Jednak odrobina prywatności w postaci własnego pokoju dla całej naszej piątki sprawiła, że przygotowywanie rowerów, plecaków i jedzenia bez żadnego popędzania trwało dość długo. Żeby się zdążyć wyspać w pięć godzin, trzeba naprawdę szybko spać!
Start
Jako że brak śniegu zmienił plany etapu na nartach biegowych, wszyscy wystartowaliśmy w trasie Maxi, która poszerzyła się o kolejne 10 kilometrów w zamian za narty. Wszyscy zawodnicy widowiskowo wystartowali na rowerach mając się z nimi rozstać dopiero po 45 kilometrach.
Bardzo ciekawą trasę przysłaniały mi ciągłe myśli o zbyt wolnym tempie podjazdów. I w ten sposób wylądowałam na holu przyczepiona do roweru Marka (rower to jednak jeszcze moja słaba strona). Żeby móc zjechać najpierw trzeba się wdrapać na górę. Pod kołami można było nawet śnieg zobaczyć, co w tamten weekend nie było wcale takie oczywiste. Było warto bo zjazdy były wspaniałe (nie licząc chlapiącego w twarz błota – jeżdżenie z zamkniętymi oczami może być niebezpieczne). Byłoby takich zjazdów więcej, gdyby nie ślad zostawiony przez wichurę: co jakieś 200 metrów leżały na naszej drodze drzewa, przez które jedynym sposobem przedostania się było przenoszenie rowerów. Czasem były to istne kilkumetrowe ściany z przewróconych olbrzymów. Wpadła mi do głowy myśl, że te drzewa to sprawka organizatorów, którzy pozwolili sobie na takie właśnie urozmaicenie trasy. Zjechać się da prawie ze wszystkiego (tylko czasem trochę szybciej), gorzej z dostaniem się na niektóre górki. Tak więc wnoszenie roweru przez skały także nas spotkało (dlaczego ten rower taki ciężki?). Na mojej twarzy pojawił się pierwszy poważny grymas zmęczenia. Tylko dlaczego na swojej drodze zawsze w takich właśnie momentach spotykam fotografa?
Człowiek ma znowu dwie nogi
Już zdążyły mi się znudzić batoniki, kiedy dotarliśmy na przepak i mogłam poczęstować się makaronem. Popatrzyłam na zabłocone lajkry na nogach (na twarz wolałam nie patrzeć), zostawiłam kask i już oboje mogliśmy wychodzić. Etap trekkingowy zaczęliśmy całkiem spokojnie nie pozwalając by dopadła nas kolka a ja z ulgą pomyślałam, że marzyłam, by zostawić wreszcie moją czarną dwukołową machinę.
Pieszo mieliśmy do pokonania trzy większe wejścia i trzy zejścia, które składały się na trasę jakichś trzydziestu kilometrów. Według obliczeń Marka każda taka „para” (wejście i zejście) miała nam zająć dwie godziny, bo dwunastogodzinny limit całego rajdu okazał się nie do końca przesadzony. Z każdym kolejnym wejściem coraz bardziej traciłam rezon, a jak trzeci raz z kolei musieliśmy pokonywać ten sam żółty szlak, głos mi się załamywał.
Wszelkie możliwe trasy w dół pokonywaliśmy oczywiście biegiem. Szczytem wszystkiego było jedno z ostatnich zejść. Przypięłam się holem do Marka, który popędził w dół takim tempem, że jakbym miała ze sobą większy kawałek materiału to wzniosłabym się w górę niczym latawiec. Wydawało mi się, że całe lata tak biegniemy. Można się było nawet do tego przyzwyczaić. Podczas wspinaczki do schroniska Nad Małą Łomniczką – ostatniego naszego wzniesienia – spotkaliśmy schodzący w dół drugi zespół Nonstopu: Maćka i Agnieszkę. „Szybkim tempem to macie na górę 10 minut” – rzucił Maciek. W schronisku byliśmy kilka minut przez godziną 20.00, o której to porze mijał limit czasowy. Zbieganie w ciemności po śliskich kamieniach kazało mi się skupiać zdecydowanie o wiele bardziej niż podczas piątkowego egzaminu. W Karpaczu znaleźliśmy się około 20.30. Marek odpowiedział dzwoniącej do niego Agnieszce – „Będziemy za jakieś 5 minut, przygotujcie jakiegoś fotografa dla looserów”. Jak się okazało, że jeszcze tu się zgubiliśmy, Marek spokojnie uznał, że ma dość i idzie do sklepu po colę. Do mety dotarliśmy o godzinie 20.55, już niesklasyfikowani, ale szczęśliwi, że wreszcie jesteśmy. Maciek z Agnieszką dotarli do mety równo z limitem czasowym zajmując trzecie miejsce w kategorii Mix na trasie Maxi, a Staś – nasz reprezentant w kategorii Solo – zajął ósme miejsce wśród elity polskiego i czeskiego rajdowania.
A jak to się kończy
Trasa była naprawdę godna. Nie pamiętam kiedy ostatni raz udało mi się aż tak zmęczyć. Tej nocy, pomimo bolącego z całych sił gardła zasnęłam jak dziecko (oczywiście przez kilka następnych dni swoje odchorowałam). Mini Bergson Winter Challenge to bardzo pozytywne wspomnienie i wspaniała motywacja do przygotowań do następnych takich zmagań.