…przy okazji mniej lub bardziej zamęczając swoje organizmy. Można, oczywiście, uderzyć w klimat clubingu, dancingu czy innego pub-crawlingu. Ale można też inaczej. Jak? Ano na sportowo – urodzaj imprez tej wiosny jest ogromny, więc postanowiliśmy syto skonsumować miniony weekend. W sobotę w dwóch ekipach pogoniliśmy w Rajdzie Miejskim Katowice, zaś w niedzielę trzyosobowa reprezentacja teamu już tylko na butach pogoniła w Cracovia Maraton.
Działo się dużo! Bardzo dużo. Na sobotę śląskie Stowarzyszenie Garuda po raz kolejny już odpaliło Rajd Miejski Katowice, tym razem dodając trasę dla tych, co to im z buta za mało. Powstała trasa PROFI, która była po prostu bardzo syta, bo organizatorzy zdołali upchnąć w 80 kilometrach rower, orientację, bieg, pływanie, wspinaczkę, rolki, rowery wodne czy arcyciekawe ZSy, jak na przykład pompowanie futbolówki czy też zagadkę logiczną. I ta właśnie zagadka niemal każdej ekipie dodała karnych 10 lub 20 minut. Takie to rajdowe towarzystwo przygłupie…;)
Ściganie, charakterystyczne dla miejskich imprez, szło o minutki i sekundy. Tyle że, parafrazując Garego Linekera, rajdy miejskie trwają po kilka – kilkanaście godzin, startuje w nich mnóstwo zespołów, a i tak zawsze wygrywają Iro z Łukaszem (Trailteam.pl). Nie inaczej było tym razem, choć do półmetka rywalizacji w szpicy gonili Marek ze Stasiem. Delikatna wtopa na moment przed rolkami i panowie mogli już pożegnać się ze zwycięstwem, bo reszta rajdu to już w zasadzie tylko odcinki specjalne po wyznaczonych trasach.
Po niespełna pięciu godzinkach i 80 kilometrach gonitwy pudło było już ustalone. Pierwsze miejsce to -w standardzie – Irek Waluga z Łukaszem Warmuzem (Trailteam.pl), drugie Marek i Stasiu, zaś trzecie – Czarny i Maciek Więcek (inov8).
Dzień później w Krakowie ruszał największy maraton południowej Polski. Tu centralną postacią był Wiśnia – najmocniejszy truchtacz z ekipy, który na starcie na krakowskich Błoniach deklarował próbę łamania 2h50min. Jak poszło? O tym już sam Piter: Miał być wielki start, a wyszła wielka klapa. Biegłem, żeby pobić 2:50, co teoretycznie oznacza bieg w tempie 4:00min/km. A jak wyszło? Fatalnie – 3:09. Za to nauczyłem się nowego słowa POKORA, które chyba najlepiej oddaje, to jak trzeba podejść do biegu maratońskiego. Do 30 kilometra biegłem w rekordowym czasie (połówkę pokonałem w 1:22, co dawało mi finalny wynik w okolicach 2h45), ale potem przyszła legendarna już wielka ściana płaczu, i do samej mety była walka o życie, a nie o wynik. Nadmienię tylko, że rekord to i owszem pobiłem ale w w długości przebiegnięcia ostatnich 5km (35min). A tydzień temu w tyle to przebiegłem 10km na Korfanciaku. No nic Maraton to jednak nie bieg na 10km. Dobra lekcja dla zbyt lekkomyślnych biegaczy.
O ile Wiśnia obstawiał frontowe rzesze biegającego tłumu (4,5 tysia na mecie), tak Ja, wespół z Kasią, przyglądaliśmy się zmaganiom z trzeciego kwartału. Dla Kasi to był debiut na królewskim dystansie, dla mnie – jubileuszowa piątka. Dotarliśmy do mety, bo zawirowaniach z Kasi stopą, w 4h40min. Niemal dokładnie tyle samo, ile w sobotę goniłem z Więckiem rajd w Katowicach. Uf, solidny to był WueF.