Relacja z majówki

Dwóch facetów w kajaku,

w tym jeden nie do końca ubrany, czyli o tym, jak Nonstop Adventure spędzało majówkę Anno Domini 2015.

migawka_001.bmp

 

Nie, nie było romantycznie. Wychodzący pod koniec odcinka wodnego zza chmur księżyc i bielący się w jego świetle Monaster w Supraślu były najbardziej denerwującym widokiem jaki kojarzę z rajdami.

Raz z prawej, raz z lewej, to znów za plecami. Na polach ćwiergolą jakieś cierpiące na bezsenność ptaki a my znowu płyniemy w przeciwną stronę niż meta. Ile ta rzeka ma zakrętów? Naliczyłem milion. Chociaż mogłem się o kilka pomylić, bo z zimna telepało mną jak starym dieslem. Telepało, bo do kajaka wsiadłem tak, jak rajdowałem przez dzień pierwszomajowy cały, czyli „na krótko”, owinięty tylko „papierową” wiatrówką. A ciepła kurteczka, czapeczka i inne akcesoria przydatne chłodną nocą na rzece leżały sobie spokojnie w przepaku, który… nie dojechał na miejsce.

 

Jednak najpierw nie dojechał mój Focus. Jak mówi moje nowe porzekadło rajdowe- defekt jest jak Urząd Skarbowy, kiedyś w końcu cię dopadnie. I zrobi to w najmniej spodziewanym momencie. Po ciekawym prologu na butach  kręcimy sobie spokojnie, Marek sprawnie nawiguje. 360tki raz za nami, raz przed nami. Okoliczności przyrody bardzo sprzyjające, krzaczki i pokrzywki jeszcze nie podrosły, maliny zamocowane do podłoża tylko jednym końcem (tak rajdowa braci, takie rzeczy są możliwe!!) muskają po nogach. Urokliwa ścieżka prowadzi do ostatniego PK rowerowej jazdy na orientację. Już za chwilę asfalt i dojazd do przepaku. I nagle trach! Tylna przerzutka zwisa na lince. Wyrwało hak. Po rajdzie!-wołam do reszty załogi. Chyba nikt nie wierzy w to, co się stało. Bartek jako wszechstronnie uzdolniony podejmuje się roli mechanika i ofiarnie brudzi ręce. Skracamy łańcuch eliminując przerzutkę. Próba jazdy kończy się po stu metrach- łańcuch bez naciągu przeskakuje na wyższą koronkę. Wydłużamy go dodając jedno ogniwo. Bartek zakuwa kamieniem. Wsiadam. Zdezelowało jedną szprychę i tył ósemkuje, ale jadę. Niestety, każda dziura powoduje przeskok łańcucha. Kończymy trasę długą po 2,5h. W czasie powrotu do bazy dostajemy wiadomość od Igora o możliwości startu następnego dnia na trasie krótkiej- to poprawia nastrój. Czeka nas teraz zadanie specjalne- znalezienie pasującego haka. I tu mały cud- panowie ze sklepu Peleton w Białymstoku dysponowali całym arsenałem haków. Trzask-prask i ze sprawnym rowerem na pace udaliśmy się kosztować specjałów kulinarnych Podlasia, popijając uczciwie, gdyż wiadomo, że na frasunek nic ponad trunek, np. kwas chlebowy litewski;)

Po powrocie do bazy okazuje się, że również część Tetrahedronu będzie przemeblowywać przepaki dostosowując je do trasy krótkiej. Że niby bez jednego kolana też się nie da kontynuować rajdu, podobnie jak bez przerzutki. A w Białymstoku kolan zapasowych nie mieli podobno. Wieczór spędziliśmy na konsumowaniu deserów i uzupełnianiu płynów- w końcu mieliśmy w nogach prawie 50km…

 

I tak po środzie spędzonej w podróży, czwartku wyżej już opisanym, nadszedł piątek, dzień trzeci. Piękny był, a jakże. Cieplutki taki. Podzieleni na mixa i mma ruszamy po raz kolejny. Żwawo robimy prolog, chwilę po nas są Aga z Bartkiem. Siadamy na rowery i …. niech to szlag, tym razem przedni hamulec. Przecież regulowałem! Tarcza pod obciążeniem uderza o blok hamulca. Dopiero potraktowanie jej z buta normuje sytuację. Stratę do ekip przed nami odrabiamy dosyć szybko. Skupiam się na trasie i widokach. A jest na czym. Co chwila przemykają zające i sarny, żubry też gdzieś niedaleko, sądząc po świeżych plackach. Pierwszy trekking mija nam sielsko-anielsko, taplamy się w bagienku, robimy zdjęcia i jakoś nie myślimy, że za chwil parę możemy utracić prowadzenie. Na jednym z długich przelotów Marek odwraca się na moment- są! Trzeba uciekać, włączamy piąty bieg. Dwie minuty na przepaku i znów rower. Piach, asfalt, piach. Szlaki coś nie grają, mapa, jak stwierdził Igor- „na oko osiemdziesiątka” mocno upraszcza. Chwilę wspinamy się z rowerami i szybki dojazd do wieży widokowej- Wow!, niezła, żałować tylko, że zadanie linowe na niej nie wypaliło. Podbijamy PK i wio single trackiem w stronę Królowego Mostu. (W tym miejscu należy nadmienić, iż na rajdzie 360 nie było możliwości spokojnego zjedzenia bułki podczas kiedy partner z teamu gnał na górę podbić kartę- nie dali kart! Za to wszystkich zaczipowali i chcąc nie chcąc każdy lampion trzeba było odwiedzić osobiście i z bliska. I dobrze.)

Poszukując kolejnego PK spotykamy w lesie Łasucha z ekipą. Bladzi tacy i małomówni wędrowali sobie z rolkami przez las.  Ciekawe, czy miejscowy bimbrownik wziął ich za halucynacje po spożyciu… Dla nas okazali się jednak dużą pomocą, gdyż mogliśmy skonsultować mapy, okazało się bowiem, że nasz punkt naniesiono z lekkim przesunięciem.

 

Zadanie logiczne, którego obawialiśmy się mając w pamięci zeszłoroczną porażkę, okazało się być ciekawe i przyjemne. Parę minut kombinowania i asfaltami pędzimy na liny. Te kosztują nas trochę sił, dojeżdżają nas Maciek z Konradem. Uwijamy się na przepak do bazy, zastanawiając się, gdzie mogą być Aga z Bartkiem. Drugi trekking na szczegółowej mapie zaczynamy już o zmroku. Po jakimś czasie widzimy światełka czołówek- gonią. Do ostatniego punktu udaje się utrzymać przewagę, przyspieszamy coraz bardziej by dotrzeć jako pierwsi do kajaka i to tempo okazuje się nas zgubić. Na rozstaju dróg klasyczny błąd północ-południe i oddalamy się, zamiast zbliżać do rzeki. Kiedy dobiegliśmy, rywale odpływali.

 

Tak w zasadzie, to można było się jeszcze ścigać, przecież meta była oddalona o ok. 2h. Można by, gdyby nie najgorszy odcinek kajakowy w naszym wykonaniu ever. Usiedliśmy odwrotnie niż zwykle, co powodowało, że zza pleców Marka niewiele widziałem, moje reakcje były często spóźnione i ładowaliśmy się w brzeg lub w najlepszym razie mocno korygowaliśmy, zwalniając. Na pierwszej przenosce nie mogłem wysiąść z kajaka trzęsąc się tak okrutnie, że Marek przetaszczył kajak sam i czekał, aż wrócę do żywych. Na kolejnych było tylko gorzej. Nie mówiąc o wieńczącym zawody zadaniu linowym…

 

Zajęliśmy drugie miejsce na trasie krótkiej. Nasza druga połowa, czyli Kandaharowy mix dotarł do mety kilka godzin później na miejscu trzecim. Wielka czwórkowa wyprawa na Podlasie zakończyła się połowicznym sukcesem. A kajakowanie, no cóż, potrenujemy.

 

 

 

 

Scroll to top