Miną niedługo dwie doby od przekroczenia mety Rajdu Nawigator, a wciąż w rękach, nogach i stopach czuć ten specyficzny dreszcz. Jakby kości dopiero zaczynały odtajać i kuć z siebie lodową zbroję. Rajd ten bowiem, poza fizycznie doświadczanym zimnem miał jeszcze inny aspekt – coś co roboczo nazwę „psychiczną hipotermią”.
O samym przebiegu rajdu, zgodnie z chronologią i przebytymi punktami pisać nie będę. Uczynił to bowiem w bardzo dokładny sposób Wiśnia, relacjonując prawie „live”, to co działo się na trasie. Dlatego – podobnie jak w przypadku GEZnO – poszatkuję, uproszczę i wyciągnę kilka niewątpliwie „przygodowych” aspektów całej imprezy.
Przede wszystkim w drodze na rajd przypomniała o sobie z wyjątkową starannością słynna maksyma mówiąca, że „dotarcie na start rajdu, to połowa sukcesu”. A i owszem – jest 21:30, gdy stoimy w korku, jakieś 20 kilometrów od Mińska. Pół godziny do startu, cały szpej upchany gdzieś po samochodzie, przepaki nie przygotowane. Trochę nerwowo, obmyślamy już, czy puszczą nas pół godziny po starcie. Ostatecznie jednak trafiamy do bazy na 15 ! minut przed startem. Co można zrobić w 15 minut? Niewiele. Przepaki [aż 4!] przygotowujemy na zasadzie bezzasadnego wrzucania bambetli do worów. Chaos, chaos, chaos! Do tego stopnia, że zapominamy o najważniejszym – wodzie!
Jakimś pokracznym cudem startujemy ze wszystkimi. Czyli można, ale nie polecamy. Bo na kontemplację wariantów nie ma czasu. Do tego stopnia, że pierwsze BnO robimy w pełnym rynsztunku [a nie trzeba było] i kompletnie nielogicznym wariantem. Nadkładamy jakieś 3-4 kilometry i po dobrej godzinie meldujemy się basenie. Kilometr symulowania żabką i kraulem i już jesteśmy z powrotem w bazie. Teraz rower, rolki, rower. I – uwaga! – jesteśmy na 3 miejscu. Tak już – z małymi przerwami – zostanie do końca zawodów.
I ten rower po rolkach. Zimno nie tylko przeniknęło każdą komórkę ciała [jest jakieś -8], ale zaczęło fiksować psychę, przez co krótki orieentering na rowerach robimy do bladego świtu. Bo było tak: jedziemy, jedziemy leśną ścieżką, no i kałuża, bo rów wylał i się utworzyło oczko. To przechodzimy obok, jedziemy dwadzieścia metrów i znowu. I fajnie do momentu, kiedy kałuże osiągają tak szeroki rozlew, że nie idzie tego obejść. Wtedy jest najpierw trzask łamanego lodu, i przemarznięta stopa ląduję w kałuży. Fala dreszczy jest przenikająca. Tak żeśmy przez ten las szli, bo o rowerowaniu to raczej mowy nie było. Lód, woda, woda, woda. I jak już na przykład wsiadaliśmy na ten rower, bo teren względnie na to pozwalał, to się okazywało, że rower, który przecież na równi z naszymi stopami moczył się w tej lodowatej wodzie, nabierał szklistej warstwy lodu. Konsekwencja była taka, że mnie przednia przerzutka najpierw kompletnie się zakleszczyła, a Markowi kółko w tylnej przerzutce przestało się obracać. Przez co łańcuch prześlizgiwał się po kawałku plastiku, wydając mocno rozpoznawalny „świergot”. Zaś moje V-breaki, zbierając błoto i śnieg, tworzyły lodową skorupę po dwóch stronach opony. Nie szło tego odkuć inaczej niźli luzowaniem hamulca i skrobaniem butem bądź patykiem.
Jest gdzieś 7 rano, gdy kończymy ten dłuuugi etap. Mam lekko dość, ale nic Markowi nie mówię. Bo przecież wciąż jesteśmy na 3 miejscu. I wciąż walczymy.
Za dnia sytuacja się normalizuję. Rowery, które na czas pobytu na przepaku wrzucamy do środka, odmarzają i zaczynają normalnie funkcjonować. My też.
Trzy godziny później zaczynamy kajaki. Tego się na tym rajdzie bałem najbardziej. Na zewnątrz -4. Woda ma kilka stopni i – chcąc, nie chcąc – cały czas się nią oblewamy. Do tego rzeka ma stosunkowo wartki nurt i wiele niespodzianek. Nam udaję się przepłynąć stosunkowo bezpiecznie. Marek pewnie kontrolował kierunek kajaku i zawczasu ostrzegał o niebezpiecznych miejscach. A tych było kilka – prowadzący team Entre.pl [Paweł Janiak i Marcin Zdziebło] na jednym z konarów zaliczył wywrotkę. Ciężko mi wyobrazić sobie telepawę, która złapała chłopaków po moczeniu się w kilkustopniowej wodzie i wyjściu na mróz.
Nie mniej jednak tak na 15 minut przed końcem kajakowania mamy dość – wiosłujemy mocno, wyciskając z ramion maksymalne moce, a i tak jest przenikliwie zimno! Gdy kończymy kajak i w samochodzie organizatorów przebieramy się, przez kilka minut musimy uspokajać rozkołatane organizmy – trzęśliśmy się tak, że ciężko było nawet buty rozwiązać.
I znowu zapada zmierzch, a przed nami ostatni rower. Ze 30 kilometrów. Niby krótko, miło, fajnie, ale zaczyna walić śnieg. Tonami. Nic nie widać. Oddaję Markowi nawigację, bo sam już czuję, że mój mózg jest w stanie ewidentnej hipotermii i nie mogę się skoncentrować. To dziwny stan – organizm bez najmniejszych przeszkód ciśnie do przodu. Nogi nie bolą, zero odcisków, wszystko w porządku, ale nie mogę się skoncentrować. Ciężko mi zebrać myśli!
Na szczęście Marek bezbłędnie maca leśne ścieżynki i pewnie wchodzi w punkty. Kończymy koło 22. Pełna doba atrakcji. I 3 miejsce! Ha! Cieszymy, się choć wiemy, że stawka nie była zbyt mocna. Poza pierwszymi rowerami, właściwie przez cały rajd z nikim się nie ścigaliśmy. Panowie z Entre.pl [I i II m.] to trochę inna półka rajdowego ścigania. Do niezwykle mocnej buły dochodzi profesjonalne podłoże orienterskie w przypadku Pawła Janiaka [vel jasiek]. Perfekcyjny zestaw. Plus psycha, która pomogła im w absolutnie kryzysowej [i nader niebezpiecznej!] sytuacji na kajakach. Gratulacje!
Myśmy zaś nasadzili błędów co niemiara. A nie tyle nasadzili, co ja nasadziłem. Marek zgubił na GEZnO kompas. Więc nawigowałem ja. No i tak nawigowałem, że ze 2 godziny głupich błędów się uzbierało. Jest co poprawiać.
Niniejszym jednak ogłaszam, że to koniec sezonu! Ostatni start 2010 za nami. Teraz zaś … zero odprężenia! 😉 W perspektywie najbliższej, już za dwa miesiące Timex Rajd Zimowy 360. Chcemy tam być, a żeby tam być, trzeba trenować!
——————-
Foty skradłem z blipa Pawła Janiaka. W ogóle rozumiecie temat? Gość perfekcyjnie nawiguje, napiera jak trzeba, a do tego jeszcze robi foty, nagrywa podcasty, filmuje i wrzuca to w czasie rzeczywistym na swojego blipa!
——————–