Wyprawa po swojski chleb, kozi ser i …

trzecie miejsce. Czyli znowu przegraliśmy. Albo i nie.

Wyprawa trochę egzotyczna, której w ogóle nie miało być, bo chłopaki z Kaśką mieli ganiać na Łemkowynie a ja spędzać weekend w domu jak rzadko, zaczęła się od telefonu od kol. Walugi. Pewnie, że jadę. Biegowo jesteśmy obecnie równi, przynajmniej na krótkie dystanse, poza tym historyczny będzie to start, bo pierwszy raz wspólnie, po dziesięciu latach ścigania się przeciwko sobie. Siedlce źle się nam z Markiem kojarzą, bo kiedyś tam wtopiliśmy zawody sromotnie. Czas na rewanż. Rezerwuję nocleg ze śniadaniem w agroturystyce będącej bazą rajdu. Pani przeprasza, że chwilę nie odbierała telefonu, ale… właśnie zagniata ciasto na chleb. Dla mnie bomba-nie mogę doczekać się sobotniego śniadania.

10257354_696644600453772_2482183531247340848_o

Rajdowo zrobiło się już w drodze do. Po zjeździe z drogi na Terespol, mówię do Irka „Patrz, skansen”. „Taa, skansen, taki zamieszkały”, rzuca z przekąsem. Podlasie, ot co. Byle droga dobra, i można gonić, bo robi się późno. Kiedy jesteśmy 8km przed Wólką Proszewską nawigacja pokazuje 45 min do celu- coś się nie zgadza chyba. „Za 50 m skręć w prawo”. Ale tam… jest  piach. ”W prawo”, Irek nawiguje za pomocą tradycyjnego atlasu, wszystko się zgadza. Zwalniam do 30km/h, piach coraz głębszy, ale da się jechać, choć już tylko 20km/h. W lewo, w prawo- drogi w atlasie są, nawigacja też jakby potwierdza ich istnienie, tylko te kratery przed maską… Może jedź polem, rzuca Iro i nie robi tego bynajmniej ironicznie. Zaczynam się śmiać na głos, do momentu, kiedy podwozie uderza w jakiś kamień. 10km/h okazuje się zbyt dużą prędkością.” Jesteś u celu, prowadził cię Krzysztof Hołowczyc”. Stoimy w szczerym polu, temperatura na zewnątrz -4 stopnie. Znowu atak śmiechu. Wysiadam z auta. Gwiazdy po horyzont. Piękna noc, szkoda jedynie, że agroturystyki ani widu. Atlas ani nawigacja nie przewidują numerów domów w Wólce. W końcu wypatrujemy jakieś światła w oddali i obieramy kierunek.

Mój przedstartowy bałagan irytuje Irka maksymalnie. Każe mi zostawić połowę rzeczy i ciągle pyta, po co mi tyle jedzenia. Jak to, po co? Schodzimy na śniadanie. Kopa jajecznicy, pyszny domowy chleb, kozi ser i herbata z miodem. Poezja. Do tego, jak się okazało, idealny posiłek przed rajdem- trzyma długie godziny nie powodując żadnej ociężałości. Na biesiadowanie jednak nie ma czasu. Zanosimy przepaki, dostajemy tracka i wio. Na PK 1 prowadzimy pociąg, trochę okazuje się okrężnie. Korygujemy kurs, mix 360  z nami, pozostali kontynuują wariant na okrętkę. Podbijamy sprawnie i na PK2 mamy już 10 min przewagi nad peletonem. Poranek jest mroźny, ale suchy i słoneczny, kolejne PK mijają bezstresowo. Irek nawiguje prawie idealnie, ja podbijam kartę i gonię z całych sił, bo Iro z każdego dobrze namierzonego PK zdaje się odjeżdżać coraz szybciej, zachwycony kolejnym trafnym wariantem. Chciałoby się tak bez końca rajdować w pięknych okolicznościach przyrody.

Chciałoby się. I okoliczności były piękne aż do PK L na etapie BnO. Bo tam okolica jakby nam zbrzydła. Punkt, który wszystkie inne ekipy zaliczały z marszu, nam zajął ponad pół godziny. Początek strumienia zapadł się pod ziemię. Albo zapadał się za każdym razem, kiedy obok niego przechodziliśmy, bo ślad GPS’a wskazuje na wielokrotny nasz pobyt najdalej 15m od punktu. W końcu po konsultacjach z kolejną już ekipą, która zapewnia nas, że PK L jest na swoim miejscu, bo właśnie go podbili, udaje się feralny punkt znaleźć. Masakra.

10257421_696872453764320_6755410653330928054_o

Kompletnie wybici z rytmu wsiadamy na rowery. Nauczony doświadczeniem (na ilu to rajdach trzeba się było wracać L!) analizuję, czy zabraliśmy z przepaku wszystko co trzeba. Stop! Irek, gdzie masz plecak?! Po chwili już ciśniemy w kierunku rolek. Tym razem ja marnuję czas, sam nie wiem co robiąc. Eventyry, którzy byli z nami na przepaku odjeżdżają daleko. Do jasnej anieli, co za wichura- miałem nadzieję na przyjemny i sprawny etap, tymczasem wiatr w twarz przez prawie całe 14km skutecznie hamuje szybką jazdę. Chłopaków z Żor wyprzedzamy na sprytnym wariancie i odjeżdżamy ile mocy w nogach.

 

1264294_696969800421252_8147895701982036071_o

Jeszcze dwie ekipy przed nami. I rzeka. Całkiem przyjemna, choć temperatura mało do spływów zachęcająca. Tuż po starcie przepływamy mały próg. Mały, ale jednak chlupnęło. Od pasa w dół jestem cały mokry. Jest jedna wymuszona przenoska i dwie, na które decydujemy się z własnej woli, zgodnie z regulaminem można bowiem skracać zakola rzeki. Nie zyskujemy na czasie, ale przynajmniej trochę się dogrzewamy. Na końcu etapu doganiamy drugi zespół. Szybki tym razem przepak i ruszamy na skostniałych nogach gonić Ciętą Ripostę. Drugi bieg to na każdym rajdzie największa dla mnie boleść i męka. Kolana mocno dają się we znaki i Irek chyba zaczyna żałować, że mnie zaprosił do pary. Mocarz z niego niesamowity, cały czas biegnie, ja kuleję i jęczę i przechodzę do marszu coraz częściej. Irek czeka i motywuje do biegu. Kiedy koniec?!!!  Udaje nam się, mimo moich niedomagań dogonić prowadzących. Krótka orientacja z GPSem i na rower wychodzimy pierwsi. I co z tego. Robi się ciemno, ścieżki zdają się trochę nie grać. Widzimy odjeżdżające gdzieś z boku czołówki. Tracimy pozycję liderów i już jej nie odzyskamy tego dnia. Rowerowa jazda na orientację też nie wychodzi nam najlepiej w porównaniu do chłopaków. Miejscowi orientaliści są nie do pokonania. Po zaciętej walce spadamy na trzecie miejsce. Dojazd do mety, w dużej części po piachu, dobija mnie całkowicie. Przegraliśmy.

10750445_697161420402090_8000816893062438113_o   10629475_697161523735413_6724279766439962394_oWszystkie zdjęcia autorstwa Mariusza Drabio.

PS.

Kto na Leniach nie był, koniecznie wybrać się musi. Kameralna to i profesjonalnie zrobiona impreza rajdowa zarazem. Idealna trasa, fantastyczna ekipa orgów. Zupa na mecie- ja po nią przyjeżdżam za rok. I po całą resztę jedzenia też. Z chlebem włącznie.

www.leniewterenie.leniwce.pl/

PPS.

Iro dzięki!

 

Scroll to top