Kasia
Są takie dni w miesiącu, kiedy natura dobitnie stara się udowodnić kobiecie, że jednak jest słabszą płcią. Można wtedy leżeć z termoforem na brzuchu i narzekać, że 'faceci mają lepiej’, można też próbować powalczyć pomimo przeciwności (lub też – obiektywnych trudności;). Ale kiedy do tego wszystkiego dochodzą kilkudniowe problemy żołądkowe, to robi się już naprawdę… zabawnie. W związku z tym już od piątku poważnie zastanawiałam się, czy mój start w ogóle ma sens. Wiem, że plułabym sobie w brodę, gdybym nawet nie spróbowała, więc spakowaliśmy manatki i pojechaliśmy. Najpierw razem z Agnieszką, żoną Marka, odprawiłyśmy chłopaków w Krynicy, a potem dobiłyśmy na miejsce mojej bazy w Chyrowej. W nocy żołądek nie dawał mi spokoju, więc urwałam zaledwie 3 godziny snu i na linii startu stanęłam zmęczona, choć w dobrym humorze.
Dobry humor prysł w okolicy 10 kilometra, kiedy mój zbuntowany układ trawienny przypomniał o sobie. I tak przypominał już do końca z regularnością godną podziwu. A koniec nastał szybko, choć brzmi to może nieco złowieszczo. Do Iwonicza i pierwszego punktu odżywczego udawało mi się utrzymywać w miarę akceptowalne dla mnie tempo. Minęłam Rymanów i zaczęło mi się robić słabo, nie przyjmowałam już pokarmu, dwoiło mi się w oczach. Mogłam to przeczekać i doczołgać się jakoś do mety, ale uznałam, że chyba mnie to nie bawi. Nie sądzę, żeby medal zdobyty w granicy limitu jakoś szczególnie mnie satysfakcjonował. Dlatego w okolicy 33 kilometra trasy podjęłam decyzję o odwrocie. I nie to, żebym robiła z siebie bohaterkę, ale jakoś nie zwykłam poddawać się w trakcie, więc była to okrutnie bolesna decyzja. Pokonana przez własny organizm wróciłam do Rymanowa, skąd odebrali mnie Aga z Markiem.
Ale dla naszego zespołu zabawa trwała dalej, bo na trasie walczył jeszcze Andrzej. Z uczestników zmagań zamieniliśmy się w support team, co też dawało trochę radochy. Około dwudziestej dotarł do Puław, gdzie na zawodników czekały pieczone ziemniaczki i zupa dyniowa. My też tam czekaliśmy. Z pewnością Andrzej zrelacjonuje swój stan dokładniej, ale z mojej perspektywy wyglądał… słabo. Chociaż nie, bez eufemizmów – wyglądał koszmarnie. Zjadł zupę i szybko ją zwrócił. Wycieńczony położył się na materacu, a ja starałam się nakłonić go do wycofu. No wiecie, była noc, nikogo w pobliżu na trasie, a on wyczerpany totalnie. Bałam się po prostu. Wydobyłam więc z siebie całe pokłady stanowczości i postawiłam ultimatum, że może kontynuować bieg, ale razem ze mną. Kręcił nosem, że przecież jestem osłabiona, ale nie pozostawiłam pola do negocjacji. Wskoczyłam w mokre i ubłocone ciuchy, ubrałam buty i około 21 wyszliśmy na ostatnie 30 kilometrów. Było warto. Czułam się dużo lepiej niż rano, niebo było cudownie rozgwieżdżone, ale błoto jeszcze mocniej dawało do wiwatu niż za dnia. No i tak biegliśmy sobie przy słabnącym świetle czołówek podjadając żelki. Dotarliśmy do mety po drugiej w nocy, co dało Andrzejowi rezultat prawie 27 godzin na trasie. A mi, choć rano nic na to nie wskazywało, ostatecznie też udało się pokonać swój cały dystans. Wprawdzie w dwóch turach, ale nieco osłodziło to gorzki smak porażki. No i to niebo takie ładne.