Adventure Trophy – relacja cz. 1

Dwa tygodnie – tyle trwało przeżuwanie tego startu. Ale już jest – świeżutka i ciepła – relacja ze startu roku. Bo choć to dopiero maj, taki tytuł jawnie się Arłamowskiej imprezie należy. Czyli Adventure Trophy 2010 – Arłamów, Pogórze Przemyskie – 250 km rowerem, biegiem, kajakiem i na rolkach. Enjoy 😉

—————-

Nie lubię początków. Jest w nich mnóstwo stresu, niepewności, wątpliwości. Ale zaczynamy. Nowa formuła – zawodnicy mogą się
rozdzielić, mają dwie karty i dwie mapy – powoduje, że Rudy po zaliczeniu swoich PKów jeszcze długo czeka na moje przebycie. Ja tymczasem wariuję – oj, nawigacyjna ze mnie pała jest i basta. Pierwej biegnę nie w tą stronę co trzeba, orientuję się po kilku minutach i …wracam pod górę. Dyszę, sapię, paruję i zaciskam mocno mapę, pałając zemstą. Pierwsze 20 minut rajdu a ja już cisnę na pograniczu maksymalnych możliwości rozkołatanego serca. Słońce skwierczy ponad głowami i jest bosko. Solenny to etap – ścieżek się tu raczej nie uświadczy, mapa prowadzi rzeźbą, strumieniami i jarami. Ten etap mówi nam dużo, jeżeli chodzi o to, jak przebieżne są lasy pogórza przemyskiego – poskręcane, wyłamane i poprzewracane drzewa obrośnięte gęstą otuliną liściastych i kujących krzewów a wszystko na miękkim i osuwistym podłożu. Mija połowa punktów a ja wciąż nie mogę wstrzelić się w mapę i popełniam raz po raz gigantyczne wtopy. A to pałując się na śmierć sąsiednim do pożądanego strumieniem, a to obiegając osuwisty pagór, miast podążać jedynym w okolicy wąwozem, w końcu łojąc przewyższenie i dystans daleko ponad planowane 7 km. Kończymy – bo ja wiem – gdzieś pod koniec drugiej dziesiątki. Rudy na starcie, wypoczęty, pokłada się ze śmiechu, ja tymczasem ulany, uwalony i obdarty syczę pod nosem litanię pod adresem mapy, terenu, pogody, złego ubrania, niedostatecznie spiłowanych paznokci i tych wszystkich zewnętrznych okoliczności, które złożyły się na tak spektakularny blamaż pierwszych kilometrów Adventure Trophy. Może być gorzej? Nie. Nie może.

***
Ładnie sobie to zaplanowałem – przyjedziemy gdzieś w nocy, max 2-3 nad ranem. Sen do 9-10, czyli tyle ile być powinno. Figa z makiem – na przecudnej urody pagórze Arłamowskiego ośrodka witamy świt. Jest 5 nad ranem. Budziki na 10. Wystarczy? Pewnie – konstatuje Rudy zawijając się w śpiwór. Jestem cały w nerwach i przewalam się z boku na boku. Czekają nas dwie doby ciężkiego napierania, mamy za sobą ciężką podróż i mamy się wyspać w 5 godzin!?
***

Trzymaj się mnie Czarny! – krzyczy Rudy na długim asfaltowym przelocie w kierunku etapu rolkowego, śmiechem rozpamiętując to „czego to ja nie robiłem na tym BnO”. Już ja wiem, co ja robiłem – nędznie ripostuję kąśliwe uwagi, ufnie wierząc, że to „po prostu zawiniła taktyka”. Kiedy teraz patrzę na tę mapę wciąż nie mogę uwierzyć, gdzie to wynosiły mnie moje umiejętności.

Krótka, 15 km dojazdówka do rolek uciera w nas hasło „gorzej być nie może”. Przejazd płytą nieczynnego lotniska i już sznurujemy rolki. Jeździmy po 3 kilometrowych pętlach. W sumie około 12-13 km po idealnym, szybkim asfalcie. Stosunkowo średnie umiejętności pozwalają nam, tylko na tym krótkim etapie, przejść 8 zespołów. Dla zdeptanego po orientacji morale, to jak puszka Coli po uciążliwym treku.

Ciśniemy dalej, obierając warianty najkrótsze – szlakami i ściechami przez dwa górskie masywy. Można też było inaczej – dokładając sporo kilometrów objeżdżać asfaltami. Który był szybszy? Na tym etapie – ok. 50 km MTB wyprzedzamy kolejne trzy ekipy, więc myślę, że coś na tym ugraliśmy. Ale okoliczne szlaki to zapomniane latami, zarośnięte ściechy, perfekcyjnie wręcz uniemożliwiające podróż pieszo, nie mówiąc o rowerze. Na jednym z długich podejść mijamy Chorwatów – psioczą ostro przerzucając wyżyłowane, karbonowe rumaki przez setną z kolei powaloną buczynę. Ale to potężne chłopaki. Kilkadziesiąt kilometrów później, na trekkingu, miną nas niczym TGV opędza nasze Pociągi Regionalne. Etap, choć ciężki – jest niezwykle piękny. Kręcimy spokojnie nie po raz pierwszy rozpływając się w przecudnym podbieszczadzkim krajobrazie.

***
Logistyka, głupcze! Klnę w duszy spoglądając ukradkiem na zegarek. Godzina do startu a cały nasz sprzęt, jedzenie, ciuchy, przepaki i rowery w kompletnej rozsypce. Rudy dopiero co wrócił z odprawy. Czekają nas wybitnie trudne warianty nawigacyjne a my nie mamy nawet chwili by nad nimi usiąść i dobrze je zaplanować. Najpierw rower ? z nerwów nieomal urywam sprężynę w hamulcu. Dobra, stoi. Ciuchy ? rzucam w torebeczki i na przepaki. Żarcie ? ponad 30 batoników, 9 bułek, pół kilograma kabanosów, 11 litrów isotonika, 2 l coli, soki, powerade’y, żelki, mleczka w tubce, bułeczki, ciastka, rogale ? wrzucam bez głębszego namysłu do przepakowych toreb. A! – jeszcze buty na trek. O! I rolki do plecaka. I jeszcze kompas, gdzie kur** jest mój kompas! 10 minut do startu i wreszcie siadamy nad mapami, kreślimy bez namysłu, byle by postawić bazę na trudniejsze fragmenty. Roman rozdaję już mapy do BnO, a my główny arkusz dopiero składamy do mapników…
***

Na przepaku wybija nam 70 kilometr. Humory, forma, perspektywa – fantastyczne. To zadziwiające jak bardzo chcemy dalej napierać. Zdążyliśmy – po wcześniejszych AT i innych rajdach – przyjąć punkt widzenia w którym przepak był tą oazą spokoju, odpoczynku, gdzie marudząc spędzało się zawsze zbyt dużo czasu. A to posiłkując się w nadmiarze tym co wpadło pod rękę, a to ogarniając ciuchy, sprzęt czy też gaduląc coś z obsługą. Jeszcze trzy lata temu na ostatnim AT w Tatrach potrafiliśmy zamarudzić na przepaku po 2-2,5h, śpiąc i wykonując setki innych, kompletnie zbędnych czynności. Teraz jest inaczej – wciągamy gacie, wiążemy buty, uzupełniamy bukłaki, po łyku coli, bułka na drogę i ogień w… no właśnie. Jeszcze na przepaku bałem się spoglądać w mapę. Nieco ponad 30 km trekkingu w najbardziej przygodowym, rzeźnickim charakterze. Rzeźba, rzeźba, rzeźba – zapomnij Pan o ścieżkach i zaufaj graniom, jarom, strumykom i bordowym kreskom wizualizującym poziomice. Do tego nie spuszczaj z pola widzenia kompasu i być może przetrwasz. Pałam gigantycznymi wątpliwościami – czkawką odbija mi się prologowa orientacja i nie chce brać na siebie ciężaru nawigacji. Przynajmniej nie na początku. Więc tak drgam w wątpliwościach wspominając o jakiejś 8-9 nad ranem jako finiszu. Za to Rudy pełen optymizmu – Co ty gadasz? Spokojnie damy radę – chce mu wierzyć. Walczymy. Jeszcze kolejne Ah! nad cudownym zachodem słońca i pochłaniamy się w objęciach nocy podchodząc pod pierwszy punkt. Rudy się nie mylił – ciężki, postawiony teren plus trudna nawigacja to dla niego perfekcyjne warunki. Odrywamy się nawet na jakiś czas od małego peletoniku i gonimy do kolejnych punktów. Te z kolei – czeszemy z pomocą map do Biegu na Orientację. Nieco zdezaktualizowane arkusze wydatnie pomagają nam odnaleźć się w gąszczu trudnej i zróżnicowanej rzeźby pełnej niewyraźnych grani, jarów, górek, cypelków i przeoranej nieregularną siecią ścieżek. Do pierwszego na trasie Zadania Specjalnego trafiamy bez wtop, pewnie obierając zaplanowane warianty. Spadamy z dolin i pagórów wprost do Sanu. Od rzeki bije chłód. Unosząca się w powietrzu mgiełka potęguje odczuwanie zimna. My tymczasem poruszamy się – mimo, że wybija północ – w krótkich rękawkach. Swoista monotonia dotychczasowych przelotów odbywająca się w rytm góra – dół – góra – dół – góra – jar – punkt powoduje, że odczuwalnie zamulamy tempo. Tymczasem pokonywanie Sanu na kilku samochodowych dętkach, niezdarnie skleconych skromnymi dechami to zastrzyk adrenaliny perfekcyjnie wstrzelonej w potrzeby. Jeszcze trochę strachu, gdy wpadamy w wartki nurt i woda zaczyna się przelewać przez tratwę i już uderzamy w dalszą część trasy. To przecież dopiero połowa trekkingu. Wybija północ, gdy pokonujemy kolejne, stromo postawione podejście. Ale jest dobrze – wstrzelamy się w punkty bezbłędnie, uważnie i ostrożnie przyglądając się naszemu jedynemu sprzymierzeńcowi – rzeźbie. Na jednym z ostatnich podejść mijają nas wcześniej wspominani Chorwaci – tym razem to my bezdusznie klniemy na zawalone ścieżynki i niezdarnie marudzimy utrzymując jałowe tempo. Na przedostatni punkt wpadamy bez wtopy, ale … spoglądam w tył. Majaczące kilkanaście metrów za mną światło czołówki Rudego a to wstaje, kładzie się, odbija od drzew, skręca, w końcu idzie prosto. Mija kilkanaście sekund gdy Maciek do mnie dochodzi. Doskonale znam ten widok – podciągane przez brwi ciężarne powieki zachodzą na oczy. O nie! Złapał Go. Już tu jest – Rudego opętał sleepmonster. To już nie jest Rudy – prosi mnie o kilka minut gleby na poboczu. Krótkie spojrzenie na mapę – NIE! – lecimy. Teraz tylko w dół. Na dole trzeźwiący ZS i przepak, tam odpoczniemy – mocno i zdecydowanie oponuje kreśląc nieco podkręconą wizję najbliższych kilometrów. Bo wcale tak blisko nie jest.

Spadamy w dół, obserwuje Rudego i staram się podtrzymać z nim kontakt, choć ten i tak co rusz odbija się od poboczy. – Jeszcze kilometr i tyrola. Ciśniemy! – nie jestem w stanie pokusić się o zgrabniejsze teksty. Na sznurkach Rudy wstaje. Czeka nas prawie 150 metrowa tyrolka prze San. Uf – sporo emocji, San majestatycznie wije się szeroką doliną połyskując odbitym światłem księżyca. To po kryzysie – myślę sobie patrząc na Rudego. Krótki przelot i przepak. Jest 4 nad ranem.

część 2 – wkrótce…

Scroll to top