AT – część 2

Druga – i ostatnia – część relacji z Arłamowa. Tymczasem – abstrahując od ww rzeźnickiej wyrypy – udało nam się znowu wystartować. Tym razem w imprezie Jura Skałka Adventure. Tamże naparłem w duecie z Agą Domagałą, dla której zresztą był to debiut. Ale jaki! Bite 180 km w nieco ponad dobę. Ciężko było, ale na wysokim poziomie i tempa i przygody. Relacja szersza wkrótce. Zaręczam, że mamy się czym podzielić. Ale póki co – Adventure Trophy 2010. Przypomnę – skończyliśmy pierwszy trekking. Na Pogórzu Przemyskim świta…

***

„Skręciłem dziś nogę. Dosyć mocno, bo jest w gipsie. Nie startuję w AT! Szukajcie kogoś do czwórki” – mail od Marka był jak celny strzał obuchem po głowie. Jeszcze kilka dni, kilkanaście telefonów i kilkadziesiąt maili, by być pewnym – tegoroczny MASTERS na Adventure Trophy odchodzi w zapomnienie. Tak to się kończy – ponuro spoglądałem w przyszłość. A to miał być ten „start perfekcyjny”, ten o którym myśli się 3 miesiące w przód, ten najważniejszy, przełomowy, zwizualizowany, wymarzony! Zostaje CLASSIC w sprawdzonej ekipie z Rudym. Jedziemy bez ciśnienia. Zeszło jak z rozdartej dętki, gdy MASTERS uciekł nam na tydzień przed startem.

***

Ciepła szama, suche ciuchy i nowy dzień powodują, że Rudy odstępuje od drzemki. Ekstra! – myślę sobie. Długi, ale trudny rower przed nami daje mi gwarancje, że najgorsze za nami.

Nic z tych rzeczy – nie mija kilka kilometrów na rowerze, gdy robi się niebezpiecznie. Rudy kręci niezdarnie, niemalże stojąc w miejscu i ocierając się o pobocza. Jeszcze próbuje popychać, ustawiać pociąg, kombinuje coś z holem z półmetrowej gumki, ale szybko daje za wygraną. Dwadzieścia minut na przystanku – tyle powinno wystarczyć. Nie mija kilka sekund, gdy Rudy zasypia. Ja nie mogę, kręcę się nerwowo a to spoglądając wstecz, a to czesząc mapę, wreszcie – delektując się fenomenalnym krajobrazowo świtem. Jedziemy dalej robiąc swoje – po kryzysie nie ma śladu, choć już ciężej o dobre tempo. Rower jest bajeczny, choć niezwykle ciężki. Sporo wpychania żelastwa na szczyty, przełęcze, skrzyżowania – każdy w trudno dostępnym miejscu.

***
Czy mówiłem już, że jest bajecznie? Powiem jeszcze raz. To może kwestia względnie średniego tempa, ślimaczenia na podjazdach, może luźnego marszu na trekach, że wchłaniam jak nigdy dotąd – otaczający mnie landszaft. Obrazki z pokonywania zapór na jeziorze Myczkowskim i Solinie, mgielny i świetlisty świt w jednej z rozsianych wiosek, wreszcie krajobraz w okół Arłamowskiego ośrodka zapadły mi głęboko w pamięć. Takie tandetne klisze z pogórza przemyskiego. Ślę gorące pozdrowienia – Andrzej.
***

Kajaki na Solinie w myśl – jakoś to będzie. Każda kolejna konkurencja techniczna to dla nas pole do blamażu. Najpierw rolki, na których – bądźmy szczerzy – jeździć nie umiemy. Teraz kajak – obijamy pagajem niezdarnie, robiąc obrzydliwie nudną pętle w nieco ponad 1,5h. Niech to się już skończy!

I kręcimy dalej. Wykreślony wariant wygląda jak głęboki półksiężyc. Objeżdżamy ten masyw – mówię do Rudego wskazując na ściśle skupione poziomice w wariancie „na rympał”. Maciek szybko przytakuje. Pierwszy podjazd i płyniemy. Słońce w zenicie. Na niebie żadnej chmurki. Zero ruchów powietrza. Uf… gotujemy się mieląc na niskich przełożeniach. Byle do przodu. Dłuży się to pedałowanie niemiłosiernie. Dochodzi 16, gdy dobijamy z powrotem do Arłamowa. Został nam ostatni trek, jesteśmy 26 godzin w trasie, musi się udać.

Ociekając potem i brudem, z przepalonymi, czerwonymi mordami kierujemy się do hotelowej restauracji. – Makaron z sosem i schabowy, i dwie kawy jeszcze – skonsternowany kelner przyjmuje zamówienie łypiąc na nas wzrokiem. Ot, rajdowa egzotyka. Na przepaku strasznie marudzimy i wychodzimy w sumie po dobrej godzinie.

Znowu będzie ciężko. Niby mniej, bo ledwo 25 km. Niby mniej punktów, mniej przewyższeń, czasem nawet po ścieżce ze szlakiem. Ale za to już bez pomocniczych arkuszy mapy do Biegu na Orientację. Trzymajmy się ewidentnych śladów rzeźby ? rzek, jarów i grani. Zadziała? Nie działa już przy pierwszym punkcie. Kołujemy w jego poszukiwaniu dobre półtorej godziny, odzierając się w typowej dla tych terenów orce kujących krzaków i przewalonych buczyn. Trochę schodzi z nas powietrze ? to będzie nocny, długi trek.

Ale dalej jest już tylko lepiej. Rudy niucha punkty bez pudła, perfekcyjnie odnajdując się w szalenie trudnym terenie. Bo tu rzeźbę trzeba nieomal ?wymacać?, chwycić delikatną i niemalże niewidoczną grań w odpowiednim miejscu i zejść z niej niknącym strumieniem. Każdy kolejny punkt witamy ekstatyczną radością. Napiera z nami mix Entre.pl ? Szymon i Asia. Utrzymujemy podobne tempo, wspólnie przyglądamy się mapie więc nie ma sensu dymać oddzielnie. Tymczasem na nieskończonym podejściu nieistniejącym ?żółtym szlakiem? mijają nas… Chorwaci. Nie wierzymy własnym oczom ? wyszli z przepaku dobre półtorej godziny przed nami, wtedy ? jak mówiła obsługa ? wyglądali na niezwykle świeżych i poruszali się bardzo szybko. Nie odpowiadają na zdawkowe pozdrowienie ?hi!?. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że kompletnie zawalili nawigację i nie znaleźli jednego z punktów. My utrzymujemy swoje tempo i powoli zbliżamy się do kulminacyjnego punktu tego trekkingu ? Odcinka Specjalnego. Sporo obaw ? niby krótkie 2 ? 2,5 km. Do odnalezienia 5 punktów. Ale to co zastajemy na miejscu pozbawia nas złudzeń ? spędzimy tu sporo czasu. Punkty ulokowane są w okolicach jaru ze strumieniem wpadającym do wijącej się leniwie rzeczułki. Sztywno postawiony teren, pełen zdradliwego błota, osuwisk i przede wszystkim ? zarośnięty rozdzierającymi skórę ostryżynami. Syczę z bólu, gdy nie mogąc utrzymać równowagi, osuwam się na dno jaru dobre 10 metrów i ląduje na przewieszonej buczynie. Z piszczeli, łokcia i przedramienia sączą się stróżki krwi, mam obity bark, ale już o tym nie myślę ? skończmy wreszcie ten cholerny etap. Z tego przeraźliwego kotła wychodzimy po prawie dwóch godzinach. Boli wszystko ? opuchnięte, mokre i pełne odcisków stopy uwierają w butach przy każdym kroku, trzaśnięte wcześniej udo nie pozwala na pełen ruch nogi. I sen ? przelot do ostatniego punktu to w większości ubita, szeroka droga do zwózki drewna. Idealne miejsce do ?odlotu?. Rudy ucieka natychmiast ? Zatrzymajmy się na kilka minut, choćby na 5! – prosi z już zamkniętymi oczyma, potykając się o własne nogi. Nie wiem co mu odpowiedzieć, sam najchętniej zwiesił bym głowę leżąc w przydrożnym rowie, który tak namiętnie kusi… – Ciśniemy, już nie daleko! – wyręcza mnie Szymon. Asia też odlatuje, ale podchwytuje ich pomysł. Droga jest prosta, więc biorę Rudego pod ramię i kontroluje kierunek jego marszu, by nie wpadł do rowu, ani się nie przewrócił. On tymczasem zwiesza głowę, zamyka oczy i odhacza tzw. minutówki. Ciężko taki kawał cielska utrzymać, ale to zdaje egzamin. Udaję nam się dojść do końca drogi bez przerwy. Przed nami ostatni trudny wariant ? niewyraźną przełęczą wstrzelić się na punkt. Budzimy Rudego ? ten wyciągnięty z nirwany najpierw oponuje, ale szybko przechwytuje mapę i po niecałej godzinie… wprowadza nas perfekcyjnie na punkt! Bijemy mu brawo. Rewelacja. Ukończymy ten pieprzony rajd! – cieszę się w myślach, choć to i tak nie pomaga. Teraz ja odpadam. Wykorzystuję byle okazję by usiąść lub oprzeć się o drzewo. Wreszcie do gry wchodzą haluny ? zamykającymi się oczyma dostrzegam … wlepiającą się we mnie sarnę. Stoi taka ? duża i patrzy tak z lekko przekrzywioną głową. Dziwi się? Chce jej coś powiedzieć, ale mamroczę bez sensu, nie składając do kupy jednego słowa. Mijam ją i idę dalej, ale potykam się o silnik z ciągnika. Taki duży z tłokami na zewnątrz, srebrny i lśniący. Ale ktoś graty rzuca w lesie ? myślę sobie. I tak bez końca ? lwy, domy, ludzie, jeże, króliki, meble, motorówki. W końcu mocno ściągamy w dół. O ? jechaliśmy już tym asfaltem. Końcówa ? ostatnie podejście wijącym się asfaltem i meta!? Meta. Tak, to jest meta. Jest 5 nad ranem. Arłamów otulony jest mglistym, zimnym powietrzem. Kilka słów radości i spać ? tylko tyle pamiętam. Bite 40 godzin konkretnej do bólu przygody. Iskierka szczęścia ? takie ukłucie przyjemności, że to już koniec ? przychodzi znacznie później, kiedy po zdawkowym śnie dowiadujemy się, że zajęliśmy 2 miejsce ex aequo z mixem Entre.pl!!! A więc jednak ? ostatni trek przetrzebił stawkę i przesunęliśmy się z 5 miejsca na pudło. Przegrani Chorwaci, mimo zdecydowanie mocniejszej buły przychodzą kilkanaście minut po nas, ale bez dwóch punktów, co oznacza 5 godzin kary.

***
Adventure Trophy w Tatrach, Ekstremalny Rajd Orła, Bergson Winter Challenge – wymieniam starty w których napierałem z Rudym. Sporo potu żeśmy razem przelali. Tworzymy kompatybilny duet, choć sporo czasu minęło zanim dotarliśmy się na tyle, by wypracować elementy zgrania „bez słów”. Pamiętam jak beznadziejnie irytowaliśmy się na siebie na podejściu pod Kasprowy Wierch na moim pierwszym Adventure Trophy. Ja wtedy opadłem z sił, Rudy odskoczył na 5 minut co skończyło się wymienieniem sowitych wiązanek. Kilkadziesiąt godzin później to ja napierałem z wigorem, podczas gdy Rudego ściskał kryzys. Znowu się ścieliśmy. Wiemy doskonale, w czym jesteśmy mocni, kiedy dopadają nas kryzysy, jak na nie reagować i jak nawzajem się mobilizować. To w Arłamowie zaprocentowało.
***
Fotografie autorstwa Silnego Studia i Moniki Strojny.

Scroll to top